Tuż po zakończeniu roku szkolnego gruchnęła wieść o planowanej przez MEN reformie – likwidacja gimnazjów, powrót ośmioletniej podstawówki, powrót czteroletnich liceów. Zasadniczo popieram. Oczywiście jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach, dlatego nie deklaruję poparcia bezwarunkowego, nie ulega jednak wątpliwości, że coś z tym fantem zrobić należy. I to koniecznie, bo poziom współczesnego szkolnictwa jest żenujący. Będąc przez 15 lat nauczycielem (zawodówka i technikum), nie mogłem nie przyjrzeć się postępującej degrengoladzie systemu. Problem jest duży. Na dodatek nie mam pojęcia, czy odwracalny.
Z pewnością powrót do starego schematu wydaje się sensowny – przynajmniej na początek reformatorskich działań, choć krytycy zarzucają powrót do PRL-u. Ale ja sam kończyłem przecież ośmioletnią podstawówkę i czteroletnie liceum, i wiem doskonale, że to się sprawdzało. Niezależnie od ustroju politycznego. Nie wydaje mi się, aby twory zwane gimnazjami były tutaj do czegokolwiek potrzebne. Absolwent-szóstoklasista? Nonsens. Od siódmej klasy zaczynała się przecież najfajniejsza podstawówka, najdojrzalsza, najwięcej wnosząca. Popytajcie ludzi, którzy tak się uczyli. Później człowiek szedł do liceum, ale to już była inna bajka. Spory przeskok – tyle że we właściwym czasie. Gimnazja mnożą po drodze wyboje, wprowadzają nieład i wybijają z rytmu. Niepotrzebnie. Pierwszy rok się aklimatyzujesz, drugi uczysz, a w trzecim już myślisz o egzaminach? To samo z liceum w obowiązującej aktualnie wersji trzyletniej. Po cholerę tyle tych organizacyjnych zawirowań? Czemu ograbiać młodych ludzi z czwartego roku, który można twórczo, pracowicie i na spokojnie spędzić w szkole średniej? Wycisnąć z niego maksimum, jak najwięcej! W edukacji jest to bardzo ważny rok i na tym etapie życia każdemu człowiekowi niezwykle potrzebny.
Wspominając o żenującym poziomie dzisiejszego szkolnictwa, opieram się przede wszystkim na własnych obserwacjach. Widzę młodzież trafiającą do szkoły średniej. Niektórzy mają problem z czytaniem, bardzo wielu z liczeniem. Ułamki bywają nie do przejścia, to samo proporcje. Ortografia leży. Obraz nędzy i rozpaczy. Poprzeczka zawieszona jest bardzo nisko. Do tego niż demograficzny, który nakazuje dyrektorom prowadzenie rekrutacji w sposób całkowicie bezkrytyczny. Zero wymagań, zero progów. Sztuka jest sztuka. Biorą każdego z ulicy. Ba! Wysyłają nauczycieli po okolicznych gimnazjach z tak zwaną promocją, aby ci zabiegali o ucznia. Dwadzieścia lat temu nie do pomyślenia. Uczeń jest klientem szkoły, a klient musi być zadowolony – stąd na przykład niedostatecznych stawiać nie wolno. Otwarcie się tego nie mówi, ale są naciski. Gros nauczycieli potwierdzi, że nie ma pełnej autonomii, lecz rzadko który przyzna oficjalnie, rzadko kto z otwartą przyłbicą powie, że mu związano ręce. Ludzie się boją. Najdrobniejsza skarga rodzica – nauczyciel winny. Bez przyznania racji, bez prawa do wytłumaczenia. Klient szkoły musi być przecież zadowolony, bo jeżeli nie będzie, to weźmie zabawki i pójdzie gdzie indziej. A z tak zwanego rynku edukacyjnego nie znika. Jeszcze antyreklamy narobi. Więc się puszcza dalej każdego – dla świętego spokoju.
Wiele by mówić o patologii dzisiejszej oświaty. Temat rzeka. W najnowszej książce postaram się z nim zmierzyć, chociaż łatwo nie będzie. Ale mam silną motywację i pomysł na zgrabny tekst, który chciałbym przemycić pod przykrywką powieści ni to sensacyjnej, ni to obyczajowej, ni to antyutopijnej. Postmodernizm!
Diabeł tkwi w szczegółach, to prawda. Wątpliwości budzić może, np. pomysł wydłużenia nauczania wczesnoszkolnego o rok. Ważne jest, aby zmienić nie tylko wspomniany schemat, ale także podstawę programową. Ułamki, procenty, proporcje nauczane są w pierwszej klasie gimnazjum – kto by o nich jeszcze pamiętał w szkole średniej! Poziom polskiego systemu szkolnictwa widać doskonale w wynikach „matur”. A ortografia, a podstawy – chociaż – kaligrafii? Dziś są emotikony – one mają być podstawą nowoczesnego smartspołeczeństwa informacyjnego. Smartfon, powerbank i klasowa grupa na facebooku są orężem nowoczesnego ucznia. Chore jest także szkolnictwo wyższe. Dziś dyplomy: licencjata, inżyniera, magistra „należą się” wszystkim, a w kontaktach ze studentami obowiązuje zasada: „klient nasz pan.” Wiele kierunków studiów nie jest dostosowanych do potrzeb rynku pracy, a treści wykładane, w ramach różnych archaicznych przedmiotów, często nie są przydatne w praktyce. Temat rzeka, którego jeden wątek jest wyjątkowo ważki: czy uda się kiedyś naprawić szkody, jakie wyrządzono polskiemu szkolnictwu, a szczególnie te, które wyrządziła reforma z 1999 roku?
Na nieszczęsną reformę z końca lat dziewięćdziesiątych nałożyły się jeszcze inne czynniki „dziejowe” – np. niż demograficzny, postępująca informatyzacja społeczeństwa (wspomniane emotikony zamiast ortografii czy kaligrafii albo odmóżdżające filmiki zamiast „wysiłku” związanego z czytaniem tekstów), szkodliwa poprawność polityczna… Dlatego nie wydaje mi się, aby proces upadku oświaty był w stu procentach odwracalny. Być może w jakimś stopniu tak, może nawet w dość dużym – przy odpowiedniej determinacji ministerialnej wierchuszki, miejmy nadzieję, ale całościowo – nie sądzę, nie da rady. Za daleko poszło i szkoła, jaką znamy (mam na myśli pokolenie dzisiejszych 40-latków oraz te starsze) raczej nigdy już nie wróci.