Nadchodzi czas igrzysk. Bardzo intensywny maraton kibicowski. Nie chcę pisać, że zupełnie mnie to nie interesuje, bo zwyczajnie minąłbym się z prawdą. Interesuje mnie, owszem, tyle że w stopniu dość umiarkowanym. Coś tam podczytuję, wiadomo, ale mało. Nie to, co kiedyś. Dawniej z dużym wyprzedzeniem analizowałem wnikliwie program imprezy, później bardzo dokładnie śledziłem przebieg rozmaitych zawodów. Prowadziłem statystyki. Prenumerowałem sportową prasę. Kręciło mnie to przez wiele, wiele, wiele lat (mistrzostwa globalne i kontynentalne w różnych dyscyplinach), przy czym igrzyska stanowiły autentyczne święto i były absolutnie rarytasowe.
Z czasem przeszło. Dziś już, o ile mogę tak powiedzieć, została we mnie jedynie maluteńka resztka dawnego entuzjazmu kibicowskiego. Igrzyska są straszliwie rozdmuchane i okrutnie skomercjalizowane. Niedługo dojdzie do tego, że o doborze dyscyplin i konkurencji decydowała będzie nie tradycja czy logika, a telewizja. Trwa ostra rywalizacja aptek i laboratoriów. Sportowcy powszechnie jadą na „koksie” (naturalnie nie wszyscy), co niekiedy wychodzi dopiero po latach! Potem niby następuje przetasowanie w klasyfikacji, korekcyjne przyznawanie medali, ale kto odda uczciwemu coś niepowtarzalnego – moment dekoracji po zawodach, hymn, zasłużone wiwaty? Wiem, że tego typu przypadki nie są regułą, generalnie bywają incydentalne, ale się jednak zdarzają. Nie tak dawno temu przeczytałem, że powtórna analiza próbki ciężarowego mistrza z Pekinu dała wynik pozytywny, w związku z czym został on zdyskwalifikowany, a złoto przyznano ówczesnemu wicemistrzowi Szymonowi Kołeckiemu. Zwątpiłem. Po 8 latach! Innymi słowy: oglądasz sobie zawody, walkę, dekorację i tak dalej, a potem okazuje się, po bardzo długim czasie, że obserwowałeś ściemę, a faktycznie powinno być inaczej. Po 8 latach. To w sumie czemu nie cofnąć się o lat 12, 16 czy 20 i coś tam jeszcze przy klasyfikacjach pogmerać?
Dobra, nie marudzę. Jak każdy niedzielny kibic trzymam kciuki za Polaków, co nieco może nawet obejrzę w internecie. Ale że mam jeszcze inne obowiązki, że strefa czasowa Rio trochę niekorzystna, że wciągnęło mnie nowe przedsięwzięcie literackie i to na nim w wolnym czasie głównie się skupiam – z tym oglądaniem i kibicowaniem może być różnie.
No i jeszcze taka drobnostka, że wolę igrzyska zimowe. Mniejsze, łatwiejsze do ogarnięcia, bardziej kameralne i jak gdyby bliższe pierwotnej idei olimpijskiej. Letnie są przeładowane i niestrawne, bo MKOl trzyma się kurczowo przestarzałego i zupełnie już nieprzystającego do współczesności formatu igrzysk dwutygodniowych. Pasuje on jak ulał do zimowych, letnie powinny trwać 3 lub 4 tygodnie. Lecz podobno osłabiłoby to zainteresowanie imprezą… Czy ja wiem? Nie wydaje mi się.
„Bum bum bum bum… bum bum… bum bum…”, aż chce się przywołać sentymentalną piosenkę M. Gaszyńskiego z muzyką R. Poznakowskiego, którą wykonuje W. Gąsowski. Gdzie się podziały tamte igrzyska olimpijskie? Igrzyska oparte o zasadę „czystej gry” i polegające na rywalizacji ludzi, których życiem jest pokonywanie – ciężką pracą – własnych słabości fizycznych i mentalnych. Brzmi to oczywiście banalnie, ale światem rządzi pieniądz – również światem sportu. Igrzyska olimpijskie to kolejny interes, którego ważnym elementem jest zysk. Właśnie: w przypadku niektórych zawodników, a może nawet całych reprezentacji, nad poziomem wyników czuwa sztab farmaceutów, których zadaniem nie jest wcale dbanie o ich zdrowie. Dziś elementem „sportowej” olimpijskiej rywalizacji staje się także umiejętnie ukryta w ścianie dziura… Czy takich igrzysk chciał P. de Coubertin? Warto też zadać pytanie, co w takim razie jeszcze przed nami? Może modyfikowani genetycznie supersportowcy? Spełnienie się takiej wizji, przy obecnym poziomie genetyki i tempie jej rozwoju, jest tylko kwestią czasu. W obliczu takiej przyszłości kontrowersje, które wywołały kiedyś, np. protezy O. Pistoriusa, czy wątpliwości związane z płcią C. Semenya wydają się jedynie błahostkami.
Dodałbym jeszcze następującą tezę: nie tylko pieniądz napędza gonitwę farmaceutyczną, ale także zysk reklamowo-propagandowy, jaki płynie z seryjnie odnoszonych sukcesów przez określone reprezentacje olimpijskie. Wydźwięk (przez niektórych ładnie określany mianem „promocji”) nie do przecenienia, szczególnie dla państw tak zwanych mniej demokratycznych.
Natomiast co do pieniędzy – ubawiła mnie ponownie (po doświadczeniach londyńskich sprzed 4 lat) postawa naszej wybitnej tenisistki A.Radwańskiej, której nijak nie chciało się zawalczyć o medal. Nawykła do niemałych gratyfikacji finansowych, turniej olimpijski najzwyczajniej w świecie odpuściła. Już w pierwszej grze! Z jednej strony nie dziwię się – nie ma mamony, nie ma grania. Co tam jakiś orzełek na koszulce, kawałek blachy w nagrodę albo odsłuchanie hymnu narodowego? Czy warto się szarpać i tracić zdrowie? Oczywiście, że nie warto, dlatego nasza mistrzyni podeszła do sprawy rekreacyjnie, przegrała już w I rundzie – i teraz ma spokój. Może się skupiać na turniejach komercyjnych. Ale z drugiej strony – po cholerę z takim nastawieniem było się tłuc na drugi koniec świata? Na wakacje? Być może. A może chodziło o wymówkę – no przecież próbowałam. Wprawdzie ze skutkiem zerowym, podobnie jak było w Londynie, no ale próbowała.
I trzecia sprawa – doping. Wykrakałem. Kilka dni temu powołałem się na ciężarowców, przywołałem rehabilitowanego po 8 latach mistrza… Efekt? Dwóch naszych zawodników już przyłapanych na dopingu, w związku z czym wykluczono ich z igrzysk, a prezes polskiej federacji ciężarowej (nawiasem mówiąc jest właśnie ów rehabilitowany mistrz – S.Kołecki) – podobno podał się do dymisji. Nie wytrzymał. Sam nie brał, podopieczni wzięli. Nie chcąc chyba dalej firmować własnym nazwiskiem tego dopingowego cyrku, facet postąpił honorowo i zrezygnował. Ale i wstyd, i smród pozostał. A że igrzyska trwają w najlepsze, to jeszcze niejedno może się zdarzyć. I to nie tylko w kwestii medalowej – niestety w dopingowej także. Jaka kicha.
Teraz już wiemy, że sam mistrz olimpijski z LIO w Londynie stosował doping. Podsumowanie: smutna sprawa – tyle można napisać w komentarzu. Warto jednak zwrócić uwagę na inny wątek tej „afery”. Dość zaskakujące jest bowiem to, że wyniki badań próbki pobranej od sportowca 1. lipca są ogłaszane publicznie dopiero 12. sierpnia!? Zawodnik wyjeżdża na LIO, szykuje się do wyjścia na pomost w sobotę, a dzień przed startem dowiaduje się, że w konsekwencji wyników otrzymanych podczas laboratoryjnej kontroli antydopingowej, przeprowadzanej ponad miesiąc wcześniej w kraju, zostaje przez PMO odwołany… Sezon urlopowy w laboratoriach, czy może „maszyny” się akurat popsuły? Tak system antydopingowy działa na całym świecie?
Oficjalnie jakoby popsuły się „maszyny”, stąd nie zdążono na czas z określeniem, kto jedzie na koksie, a kto na nim nie jedzie – w związku z czym nie było do końca jasne, kto powinien pojechać na igrzyska, a kto na nie pojechać nie powinien (moim skromnym zdaniem wyniki krajowej kontroli należałoby opracować przed olimpijskim ślubowaniem, najpóźniej przed odlotem reprezentacji, a najlepiej by było, aby stało się to jeszcze przed oficjalnymi nominacjami – wtedy badania miałyby jakiś sens). Nieoficjalnie możemy natomiast przyjąć, że zadecydowała uniwersalna rodzima maksyma, która głosi, że „jakoś to będzie”. Ktoś machnął ręką i faktycznie było „jakoś”, tyle że nie tak, jak byśmy sobie życzyli. Wątpliwe jednak, aby ów ktoś beknął za cokolwiek, a już w szczególności nie za swoje spektakularne, ale i odrobinę fantazyjne niedopatrzenie. No chyba że nieszczęsna maszyna, która nawaliła w niewłaściwym momencie. Na szrot z nią!