Sporo marudziłem przy okazji niedawnych igrzysk olimpijskich, mam tego świadomość. Jednak swój sceptycyzm sprowadzić mógłbym w zasadzie do podstawowego zarzutu: najbardziej razi w oczy powszechna komercjalizacja. Ta zaś, jak wiadomo, często zabija piękno sportu – i nie inaczej jest z dzisiejszą wersją idei olimpijskiej. Nic odkrywczego. Nie silę się na wygłaszanie nowatorskich tez, po prostu doszedłem do takiego etapu w życiu, że kibicowanie zaczęło mnie męczyć. Toteż właściwie incydentalnie włączam się w nurt bieżących wydarzeń, które dawniej przeżywałem niebywale mocno.
Teraz pozornie z innej beczki: ucieszyła mnie wieść o awansie Legii Warszawa do piłkarskiej Ligi Mistrzów. Jedni uważają ten awans za sukces, inni wyszydzają, że niby los przydzielił dziką kartę – w postaci niezwykle łatwego rywala w decydującej rozgrywce eliminacyjnej, jeszcze inni wieszczą sześć gładkich porażek i zero strzelonych przez Legię bramek w grupie… Nieważne. Jak będzie, pokaże dopiero boisko. To jest piłka, każdy chce wygrać i nigdy nic nie jest pewne na sto procent. Przydzielanie punktów i sumowanie bramek przed ostatnim gwizdkiem sędziego nie ma sensu. A zresztą teraz liczy się co innego – sam fakt, że mamy progres, że jest wymarzony od lat awans polskiego mistrza do elity, a więc rzecz bez precedensu od 20 lat.
I tutaj moja autentyczna radość kibicowska znów została raptownie schłodzona. Nie minęły trzy dni od decydującego meczu eliminacyjnego, doba od losowania grup, a już czytam, że UEFA przeforsowała zmianę następującą: od sezonu 2018/2019 pierwsze 4 drużyny z 4 najlepszych (czytaj: najbogatszych) europejskich lig mają zagwarantowany udział w Lidze Mistrzów. Na 32 drużyny – aż 16 pochodzić będzie z tych 4 najbogatszych krajów, w dodatku wstąpią w LM bez jakichkolwiek eliminacji, bez choćby symbolicznej rundki kwalifikacyjnej! Reszta – to jest 51 pozostałych federacji zrzeszonych w UEFA – niech się bije o pozostałe 16 miejsc… I to się nazywa „Ligą Mistrzów”?
Już dawno odnosiłem się bardzo sceptycznie do pomysłu dopuszczania do rozgrywek wszelkich pseudomistrzów. Początkowo grywali tam wicemistrzowie, potem trzecie drużyny. Jednak na ogół przebrnąwszy wcześniej przez śladowe eliminacje. Ale teraz dopuszczać ma się nawet drużyny niebędące medalistami najbogatszych lig. I to za friko! To jest już absurd do kwadratu i szczyt bezczelności – ile w tym „mistrzu” z mistrza? Toż to nawet nie będą faceci, co wąchali podium, bo na jakimkolwiek stopniu przecież nie stali!
Prawdę mówiąc, choć na ogół niespecjalnie przepadam za rewolucjami i przewrotami, w tym konkretnym wypadku postulowałbym utworzenie przez „resztę” własnych rozgrywek – alternatywnych dla idei hiszpańsko-niemiecko-włosko-angielskiej młócki, która nie dość, że się robi cholernie hermetyczna, to już jest naprawdę coraz mniej strawna dla normalnego kibica, oczekującego od piłki tego, co w tej prostej grze najbardziej romantyczne: niespodzianek. W nowym formacie nic nikogo nie zaskoczy, bo i nie ma prawa zaskoczyć. Maluczcy z wielkimi nawet teoretycznie grać nie będą. Ale po co mieliby grać? Jeszcze któryś wyrzuci jakiegoś bogacza za burtę – i co wtedy? Finansowo-marketingowa tragedia?
Szkoda słów. Cieszę się na bieżące rozgrywki, bo „reforma” wejdzie w życie dopiero za 2 sezony. Trzymam kciuki za mistrza Polski. Oby odnalazł formę i dokopał tym, co robią wszystko, by z takimi „klubikami” (jak nasz) wcale się już w przyszłości nie mierzyć… Dokopać im i skosić przy okazji punkty do rankingu – ot co!