Początkowo zakładałem 8 rozdziałów. Pierwotny koncept musiałem jednak zmodyfikować, bo w trakcie pisania doszedłem do wniosku, że warto rozbudować tło historyczne. Głównie z myślą o czytelniku mniej zorientowanym w niuansach i ogólnie pojętej atmosferze epoki (wykoślawionej przez długie lata propagandy PRL). W efekcie struktura książki rozrosła się do 10 rozdziałów. Później względy kompozycyjne nakazały mi jeszcze rozdzielenie dwóch rozdziałów mniej więcej na pół – zrobiło się ich już 12. Ucieszyłem się, ładna liczba. Zżyłem się nawet z tą dwunastką (bo np. 12 opowiadań w Kredycie na żula czy 12 piosenek na LP Zbieram na piwo).
W trakcie prac nad przedostatnim rozdziałem okazało się jednak, że byłby on nieproporcjonalnie długi w stosunku do pozostałych. A co gorsza – całkowicie pozbawiony kompozycyjnej równowagi: długachna scena-dialog, prawie teatralna, a potem kawałek akcji zakończonej cliffhangerem. Nijak nie pasuje, więc znów modyfikacja. Rach, ciach. Na dwoje.
Ale cóż to oznacza? Podział jedenastego (czyli tego nominalnie przedostatniego) skutkuje pojawieniem się nieplanowanego dwunastego, a zatem zepchnięciem planowanego dwunastego (i definitywnie już ostatniego, wręcz jak gdyby epilogowego) dalej, na pozycję numer 13… Ale numer!
Prędko przypomniał mi się mój ulubiony pisarz, Tadeusz Konwicki, i oczywiście jego ponadczasowe sylwy. W tym konkretnie przypadku: Nowy Świat i okolice. Jest tam właśnie taki mały rozdzialik o tytule „13”. Konwicki po swojemu pisze o pechu, a częściowo i farcie, ale jednak głównie o pechu i tej prześladującej go nieustannie trzynastce. Rzuca przykładami, aż miło. Na koniec naturalnie dochodzi do swoich książek. A konkretnie do najświeższej, czyli do tej, jaką miał akurat wtedy na warsztacie (Rzeka podziemna, podziemne ptaki – była to pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, zaraz potem zabrał się właśnie za Nowy Świat i okolice). I bez owijania w bawełnę wali, że spokojnie mógł rozczłonkować materiał na różne sposoby, że rozważał różne opcje, ale postanowił jednak skusić los, może zadrwić z tego ciągnącego się pecha i z premedytacją: szast-prast, na trzynaście! No i faktycznie, powieść Rzeka podziemna, podziemne ptaki składa się z 13 rozdziałów. Można sprawdzić, zachęcam (nie mówiąc już o tym, że warto przeczytać, bo tekst mocny i mroczny, a jednocześnie śród dzieł Konwickiego jak gdyby mniej popularny).
U mnie geneza inna, lecz efekt podobny. Wszystko wskazuje więc na to, że rozdziałów w I tomie cyklu historyczno-przygodowego będzie ostatecznie 13. Z początku trochę się wzdrygałem, choć teoretycznie przesądny nie jestem. Teraz jakby mniej mnie ta wizja poraża. Przegryzam ją. Naturalnie różnie może być, tyle razy już ciąłem i przesuwałem rozdziały, że niczego jeszcze nie mam prawa oświadczać stanowczo, niemniej… Hm. Niemniej ta trzynastka, skoro sama już na wierzch wylazła, korci jak cholera.
…dla złagodzenia tegoż niepokoju, a nawet jego upamiętnienia, proponuję, aby wpleść w treść słowo: triskaidekafobia. Być może główny bohater cierpiał na takową, ewentualnie jego dawno niewidziana ciotka. Wspomniana ciotka mogłaby, np. mieszkać przy ulicy Triskaidekafobii lub chodzić do ulubionej triskaidekafobicznej galerii handlowej… Dawanie tak na imię psu lub kotu, to lekka przesada, ale i tak możliwości jest mnóstwo. 🙂
Fakt, możliwości mnóstwo. Biorąc pod uwagę tematykę i tło historyczne książki, w grę może wchodzić także np. konspiracyjny pseudonim któregoś z partyzantów/partyzantek. Ciut lepiej by pasowało, niż galeria handlowa 🙂 Rzecz jasna o ile liczba rozdziałów nie ulegnie zmianie, co na bieżącym etapie wcale nie jest jeszcze przesądzone.