Podobno z blogerami „recenzenckimi” bywa tak, że jak już jeden napisze o danej książce głupotę, to potem następni ją powielają – no bo po co się przemęczać, wgłębiać w utwór, czytać ze zrozumieniem i myśleć samodzielnie? Wystarczy zerknąć do przyjaciela z kółka wzajemnej adoracji, ściągnąć „wnioski”, dla niepoznaki podkolorować, a najlepiej zapożyczony idiotyzm jeszcze „twórczo” rozwinąć. I już mamy „recenzję”, a darmowy egzemplarz z czystym sumieniem puszczamy na allegro. I biznes się kręci.
Tym razem wyguglowałem zapiski pani „recenzent”. Kobieta powtarza te same głupstwa, jakie już wyartykułował chłopak od piętnastu złotych (patrz wpis lutowy). Ale jak to kobieta – czyni to w sposób delikatniejszy, jak gdyby odrobinę subtelniejszy, lecz przede wszystkim – usiłując argumentować. Co prawda zarzut wciąż jest jeden, a argumentacja na poziomie gimnazjalisty, ale jest!
Otóż pani „recenzent” wytyka mi „sztuczne pompowanie objętości”. Podaje tu przykład sceny ze zgubionym telefonem, a właściwie z nabywaniem zastępczego, która – jak pisze – nic nie wnosi do fabuły. I jeszcze to „nic” z podkreśleniem. Straszne rzeczy! Potężny zarzut! Mało tego – spostrzegawcza pani dalej zauważa, że tak jest w każdym rozdziale (to znaczy następuje owo „pompowanie”). Że niby należało je wykroić, bo dla fabuły nie ma ono znaczenia, a jej do szczęścia nic takiego nie jest potrzebne…
Trudno o bardziej kuriozalny zarzut. Do niedawna wydawało mi się, że każdy, kto aspiruje do jako takiego recenzowania literatury, choć trochę książek w życiu jednak ze zrozumieniem przeczytał. Książek w różnych konwencjach, odmianach gatunkowych i o rożnej tematyce. Wiadomo: żeby się w prozie w miarę swobodnie obracać. Nie wystarczy wiedza na poziomie gimnazjum. Nawet nie na przeciętnym licealnym. Recenzować może niby każdy, fakt, lecz internet dobitnie pokazuje, iż nie każdy za tę robotę powinien się brać. Trzeba myśleć i kojarzyć. Kobieta od „recenzji” zauważyła (jeżeli chodzi o rzekome „pompowanie”), że tak jak scenka z telefonem, tak i inne rzeczy bez związku z fabułą mamy w każdym rozdziale. Ba, wytyka mi to jako „błąd w sztuce” (termin autentyczny). Na tyle starcza jej jeszcze „bystrości”, ale żeby już się połapać, że mamy tu do czynieniem ze świadomym zabiegiem artystyczno-stylistycznym – wyrobienia literackiego niestety brakuje…
Każdy rozdział w Abubace dokładnie przemyślałem. Każdy jest tak skonstruowany, aby był do pewnego stopnia utworem autonomicznym. Są ułożone po kolei, opowiadają pewną historię, owszem, ale przecież powieść to nie tylko akcja! Jak lichym trzeba być „recenzentem”, żeby tego nie dostrzegać? Od zwykłego czytelnika nie wymagam cudów. Ktoś się nie zajmuje zawodowo literaturą – okej, spoko. Może faktycznie czyta tylko po to, aby śledzić fabułę. No ale jeśli po darmowy egzemplarz rękę do wydawcy wyciąga człowiek uzurpujący sobie prawo do bycia zawodowcem, a potem stawia zarzuty o nieposuwaniu się akcji do przodu w każdym akapicie – to jak takiego delikwenta można nazwać? Dyletant? Laik? Profan? A może po prostu głupek?
Żeby nie było – nie natrząsam się dlatego, że ganią. Natrząsam się dlatego, że zamiast czytać dokładnie i ze zrozumieniem – kartkują w pogoni za akcją. Byle tylko więcej wpisów na stronie, byle produkcja taśmowa na blogu nie zatrzymała się, byle te symboliczne parę złotych za darmowy egzemplarz jak najszybciej wyhaczyć na allegro… Smutne. Do niedawna mnie to śmieszyło, trochę żenowało, ale w zasadzie należałoby powiedzieć wprost, że działalność internetowej dzieciarni udającej recenzentów jest po prostu szkodliwa.
Weźmy dla przykładu opinię oficjalnego recenzenta portalu Lubimy Czytać. O Abubace napisał krótko, zwięźle i oszczędnie, ale jakże głęboko. Dosłownie w kilku zdaniach trafił w sedno. Od razu widać, że facet znacznie więcej jednak w życiu przeczytał. I to nie kilkanaście czy kilkadziesiąt pozycji, ale grube setki, o ile nie tysiące… Przeczytał ze zrozumieniem. Nie wystarczy założyć bloga, wymyślić dla niego ładną nazwę, wkupić się w łaski kółka wzajemnej adoracji, nazwać się „recenzentem” i lawinowo zamieszczać tam trywialne wpisiki, obdzielając sobie podobnych jeszcze bardziej trywialnymi komentarzykami. Kpina.
Gdybym usłyszał od zawodowego literata sugestię, że Abubaka powinna być opowiadaniem bądź co najwyżej minipowieścią, pewnie bym się nad tym głębiej zastanowił. Porozmawialibyśmy, wymienilibyśmy argumenty. Ale kiedy z oślim uporem powtarza to grupka niedouczonych dzieciaków, po prostu ręce opadają. Dobrze, że czytacie. Fajnie, bardzo się cieszę, że książka was nie parzy ani nie odrzuca. To już jest coś. Jednak zanim napompujecie kolejną głupotę, zauważcie łaskawie, że ambitna proza to nie tylko wartka akcja. Gdybym chciał napisać kilkudziesięciostronicowe opowiadanie stricte fabularne, to bym takowe napisał. Wybrałem formę obszernej, zakręconej, niejednoznacznej powieści, bo takiej akurat potrzebowałem. Koniec. Kropka.
Witam serdecznie. Nie wiem, czy Pana zarzuty odnoszą się bezpośrednio do mnie, gdyż nie podał Pan żadnych konkretnych nicków ani „ksywek”. Przeczytałem Pana powieść, gdyż wydawnictwo samo napisało do mnie z prośbą o krótką opinię. To rzeczywiście nie zdarzało mi się często, a że Pana poprzednie książki bardzo mi się podobały, zgodziłem się od razu. Jak już zaznaczyłem podjąłem się napisania opinii, nie zaś pełnoprawnej recenzji tej powieści, gdyż mam świadomość, że brak mi wykształcenia i kompetencji w tym zakresie – zajmuje się tym w celach wyłącznie rozrywkowych i nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Wszystkie swoje słowa podtrzymuję, biorąc przy tym pod uwagę oczekiwania, jakie wykształciły się w mym serduszku na podstawie Pana dotychczasowej twórczości oraz faktu, iż z metafizyką zupełnie mi nie po drodze. O dziwo jest mnóstwo ludzi, którzy również nie przepadają za takim typem literatury i myślę, że po przeczytaniu mojej krótkiej opinii, będą mogli choćby w małym przybliżeniu dowiedzieć się, czego można po niej oczekiwać.
Dostrzegłem również poprzedni tekst o człowieku/recenzencie, który zaraz po przeczytaniu książki wystawił ją na Allegro. Pomijając fakt, iż mam do tego święte prawo, nie byłem to z całą pewnością ja. Książka nadal dumnie zdobi moją półkę, a dzięki swojemu hobby przez cztery lata uzyskałem dotąd około pięciu powieści, zwanych dumnie egzemplarzami recenzenckimi. Do tej pory nie opuściły one mojego malutkiego mieszkania. Przyznaję też, że wśród nich trzy tytuły stanowią Pana książki. Nie czuję się jednak zobligowany, by dostosowywać własne przemyślenia do Pana oczekiwań, tylko dlatego, że zostałem zasugerowany jako pobłażliwy recenzent – nie czułbym się z czymś takim komfortowo.
Co do części zarzutów mogę się oczywiście zgodzić (ignorując oczywisty fakt, iż starał się Pan mnie obrazić i podważyć jakikolwiek autorytet, jakim mogę na tym etapie swojego życia dysponować – nie jestem czuły na takie rzeczy) – rzeczywiście nie czytam zbyt często literatury wysokich lotów. Choć gust osób wystawiających swoje opinie o „Abubace” został w Pana wpisie znacznie strywializowany, jest w tym także sporo racji. Czytam dość szybko i zwykle poszukuję rozrywki, czy małej odskoczni od rzeczywistości – nie przeszkadzało mi to jednak cieszyć się prozą Dostojewskiego, Steinbecka, czy Myśliwskiego. Być może nie była to literatura aż tak zakręcona jak „Abubaka”, ale z pewnością przystępniejsza dla przeciętnego czytelnika. Biorąc pod uwagę, iż rozbieżność ludzkich gustów jest ogromna, polecam poszukać tej odrobiny luzu i dystansu, która dotychczas wydawała mi się Pana znakiem rozpoznawczym. Mam świadomość, że nikt nie lubi, gdy krytykuje się jego pracę, ale gdyby spojrzał Pan na nią z boku, z perspektywy bardzo przeciętnej jednostki (którymi społeczeństwo jest przecież wypełnione), dostrzegłby Pan elementy, które rzeczywiście mogą przeszkadzać w odbiorze, burzyć immersję literacką, czy najzwyczajniej w świecie nużyć.
Co do krytyki – w żadnym stopniu nie mam Panu za złe tego tekstu. Mam w związku z nim nawet pewne przemyślenia, ale są one na tyle dyletanckie, laickie i głupie, że nie ma sensu się nimi dzielić. Odpowiedź napisałem z szacunku do Pana dotychczasowej pracy, postawy i imponującej mi dotąd osobowości, którą, jak mi się wydawało, poznałem przy naszych poprzednich kontaktach. Mimo pewnego leciutkiego zawodu serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów w dalszej, niezwykle trudnej w tym kraju, pracy literackiej.
A ja nie wiem, z jakiego powodu tłumaczy się Pan pod wpisem, który w gruncie rzeczy Pana nie dotyczy. Krótko mówiąc, notatkę pt. „Pompowanie głupoty” zainspirował kto inny.
Ze względu na nawiązanie do tekstu „15 złotych”, który zdaje się sugerować, że za tym „tajemniczym” blogerem stoją właśnie ja. Jeżeli nie, to może Pan to potraktować jako wyjaśnienie nieporozumienia.
Zresztą nie będę uciekał od tego, że dużą część zarzutów powtarzałem w swoim tekście, więc poniekąd uzasadniam swoje prawo do ich artykułowania. Pozdrawiam.
Nie mam ochoty drążyć allegrowego wątku, nie chcę się bawić w detektywa. Aukcja zniknęła dawno temu i tyle. W sumie ta kwestia bardziej powinna zajmować wydawcę, nie mnie – w końcu to wydawnictwo zawiera z recenzentami ściśle określone umowy. Ustne, bo ustne (na ile się orientuję, nie są one papierowe), ale i ustalenia zawierane ustnie powinno się respektować, bo przecież obowiązują tak samo, jak te pisemne. Kwestia przyzwoitości.
A co do moich wpisów na temat blogosfery – bardziej tu chodzi o zasadę i zwyczaje panujące w środowisku, niż o konkretne osoby.
Również pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. I oczywiście samych lekkich lektur z wartką akcją od deski do deski 🙂