Zeszłoroczny remaster, ale kupiłem dopiero teraz. Jedyny oficjalny live Beatlesów. Oryginalna wersja tej płyty ukazała się w 1977 roku, oczywiście jako winyl. Na ile się orientuję – nigdy nie było oficjalnej wersji CD. Kiedy dawno temu, czyli mniej więcej w początkach lat dziewięćdziesiątych zakochałem się na dobre w muzyce Beatlesów i zacząłem namiętnie gromadzić wszystkie dostępne wydawnictwa, o tym albumie jedynie czytałem. W sumie ciekawostka – występ na żywo. Beatlesi nigdy nie byli grupą przykładającą wielką wagę do grania na scenie. Może w początkach poważniejszej działalności, gdzieś koło sześćdziesiątego drugiego czy trzeciego roku, ale kiedy tylko posmakowali studia nagraniowego, a na dodatek ich koncerty przerodziły się w „rytualne obrzędy” (jak mawiał Lennon), gdzie z powodzeniem mogliby wysyłać figury woskowe – do grania na żywo całkiem stracili serce. W tamtych czasach sprzęt nagłaśniający był marnej jakości, technika grania na stadionach dopiero raczkowała. Muzyki w ogóle nie było słychać. Pokazywali się na scenie, poruszali ustami, tłukli trzydzieści minut – i dalej w świat, kolejne miasto, hotel, hala i ten sam cyrk. Nic im to nie dawało. W studiu rozwijali się twórczo, wyczyniali doniosłe rzeczy, jednak koncerty cofały ich w rozwoju…
Nie lubię koncertówek. Nigdy nie byłem fanem płyt nagrywanych na żywo przed publicznością. I w sumie cieszę się, że Beatlesi nie zaśmiecali swojej dyskografii tego typu materiałem. Lecz idea płyty koncertowej pojawiła się w umyśle ich producenta stosunkowo prędko, tuż po zdobyciu oszałamiającej popularności. Toteż George Martin usiłował rejestrować wybrane występy, choć jakość nagrań nie zadowalała go. Dopiero w późnych latach siedemdziesiątych, dawno po rozpadzie zespołu, doszło do wydania kompilacyjnego występu z Hollywood Bowl. Piszę „kompilacyjnego”, gdyż mamy tu do czynienia de facto z miksem dwóch występów – i to z dwóch różnych lat! (z 1964 i 1965 roku). Być może w 1977 poprawiły się możliwości techniczne i lepiej obrobiono zapisy sprzed przeszło dekady, może machnięto ręką na jakość i po prostu wydano tę płytę, aby zwyczajnie zarobić. Mniejsza z tym… Płyta zaistniała w katalogu i należy ją respektować.
W 2009 roku ukazały się doskonale brzmiące remastery podstawowej dyskografii. Potem dołożono jeszcze kilka klasycznych składanek (jak „jedynkę” czy zestaw czerwono-niebieski). Wciąż brakowało jednak płyty Live at the Hollywood Bowl. Ja osobiście czekam już parę latek na wznowienie antologii z 1995/1996 roku. Na razie cicho na ten temat. Ale fajnie, że w międzyczasie odnowiono zapomnianą koncertówkę z 1977. To taki trochę rarytas, przynajmniej jak dla mnie.
Brzmi nieźle. Cudów oczywiście nie uzyskamy, jednak wydaje mi się, że współczesna technika pozwoliła na kolosalną poprawę starych taśm. To czuć. Uszanowano oryginalną wersję, choć dodano cztery bonus tracki. Osobiście nigdy nie lubiłem i nie lubię „wzbogacania” oryginalnych albumów poprzez dokładanie odrzutów. Ale tutaj mnie one nie rażą, tu mamy nieco inną sytuację. Po pierwsze nagrania pochodzą z tej samej bajki (są to po prostu niewykorzystane przez Martina w 1977 roku piosenki z tych samych występów), po drugie mamy tu w zasadzie do czynienia z odrębnym wydawnictwem, a nie typowym wznowieniem (tytuły albumów 1977 i 2016 lekko się różnią). Nie przeszkadzałoby mi zatem, gdyby Giles Martin poszedł na całość, przerobił miks ojca i zwyczajnie wplótł w program wyimaginowanego koncertu tamte cztery dokooptowane utwory, a nie doklejał je po przerwie jako bonus. W zasadzie ni w pięć, ni w dziesięć… No ale jest jak jest, widocznie ktoś z wytwórni nakazał wyodrębnić (słyszalnie) wersję pierwotną.
Muzycznie materiał ekscytuje, wiadomo, jak każdy beatlesowski… Ale nie aż tak, jak studyjne dokonania. Nie umiem się jakoś przekonać do tych pisków w tle i niedociągnięć wykonawczych. Inna rzecz, że mają one swój urok. Od czasu do czasu na pewno miło posłuchać, jak Beatlesi grali na żywo. A rzuca się w oczy, że grywali dużo obcych kompozycji. Choć w 1964, nie mówiąc już o roku dalej, własnych utworów mieli od groma, chłopaki trzymali się dość kurczowo ulubionych standardów z młodzieńczych lat. Widać lubili je eksploatować, może jeszcze od czasów hamburskich?
Dla mnie jednak najbardziej magicznym momentem tej płyty – po podanych wcześniej paru prostych rock and rollach – jest chwila, w której Lennon mówi o filmach zespołu, że „zrobili” już dwa takowe, przy czym jeden był czarno-biały, a drugi kolorowy. A następnie zapowiada tytułowe piosenki: najpierw grają „Hard Day’s Night”, potem „Help!”. Jedna po drugiej. Magia, po prostu magia. Cudowne wokale, niemała ekspresja instrumentalno-wykonawcza. W całej krasie ukazuje się nagle to, co w Beatlesach było najbardziej fantastyczne: niepowtarzalny talent kompozytorski oraz porywające harmonie wokali. Zabójcze połączenie!