I już czerwiec. Ani się obejrzałem, a od ostatniego posta minęły dwa tygodnie. Zająłem się robotą, póki co niewidoczną, więc blog poszedł lekko w odstawkę… Niestety doba nie jest z gumy, nie rozciągnie się i choć chciałoby się napisać o kolejnych lekturach bądź doskonałej płycie Tranquility Base Hotel & Casino, trzeba z czegoś zrezygnować, żeby pchać do przodu zadania priorytetowe.
Siedzę nad paroma rzeczami naraz: skład tekstu (w sensie wypracowania najbardziej optymalnego modelu typograficznego dla planowanej serii książek w ramach uruchamianego lada dzień wydawnictwa), nieustające głaskanie stylistyczne pierwszych dwóch tomów (przed ostatecznym przekazaniem ich do redakcji), kwestie formalne (ISBN, drukarnia, przyszła dystrybucja), uściślanie warunków współpracy z grafikiem, noty katalogowe etc. Jest tego trochę. Ale czuję, że wreszcie idę do przodu. Już niedługo pierwsza publikacja spod nowego szyldu powinna przybrać postać materialną. Całkiem możliwe, że wypadnie to w okresie wakacyjnym, w tak zwanym sezonie ogórkowym. Kiepski termin na urządzanie oficjalnej premiery, ja wiem, lecz po pierwsze: powieść SPR to de facto wznowienie (przetrze szlak dla następnych tomów), po drugie: zwyczajnie nie mogę doczekać się już tej pierwszej książki w ręce (autorskie prawa majątkowe do wznawianego tekstu wracają do mnie w połowie lipca, a zatem nawet jeśli zdecydowałbym się na premierę wakacyjną – nastąpi ona nie wcześniej niż 15 lipca). Natomiast autentyczne premiery z nowym materiałem planuję na jesień (wrzesień/październik) i będą to dwa kolejne tomy serii żołnierskiej. Być może późną jesienią uda się jeszcze zorganizować wokół nich jakiś minicykl spotkań promocyjnych? Chociaż ze dwa, trzy wieczorki autorskie… A jak nie – wystartuję z początkiem 2019. Rozgrzebanych listów (IV tom) na pewno w tym roku nie będzie, ten materiał musi jednak poleżeć i dojrzeć, tym bardziej że chcę go opatrzyć rzetelnymi przypisami i rozbudowanym posłowiem, więc jak coś – już prędzej pójdzie pozycja niezwiązana z SPR, ale tutaj też raczej nie ma co gdybać.
Zrobiłem przeszło 20 makiet. Mam już sprecyzowany poręczny format przyszłych książek (zdecydowałem się na beletrystyczną klasykę: 125×195 cm). Metodą prób i błędów ustaliłem również inne parametry techniczne, w tym przede wszystkim wyszukałem fajną czcionkę i ustaliłem dla niej dobrą interlinię – co wbrew pozorom wcale łatwe nie jest. Przeszło dwadzieścia makiet mówi samo za siebie. Dłubanina jak cholera. Okładka prawdopodobnie miękka, raczej bez skrzydełek. Do niedawna myślałem o twardej, lecz to niestety mocno zawyżyłoby koszt produkcji – a w efekcie finalną cenę książki. Nie chcę przegiąć. Zaś co do skrzydełek w oprawie miękkiej – niespecjalnie je lubię. Też lekko podrażają koszty, fakt, lecz nie horrendalnie, więc byłyby teoretycznie do przełknięcia, tyle że ja się raczej nie skuszę. Tu decyduje niechęć osobista.
Wczoraj wieczorkiem po raz enty przeglądnąłem sobie – wydawałoby się – wymuskany już na maksa tekst drugiego wydania książki SPR. Nie w edytorze, ale w próbnym składzie. Zawsze to inne spojrzenie. Fajnie wygląda, na papierze będzie super, estetycznie i zarazem lekko do czytania. Tyle że zagłębiwszy się wnikliwiej w samą zawartość, szczęka mi opadła… Utwór wciąż wymaga żmudnej dłubaniny. Kosmetyka nieodzowna – mimo tylu już odbytych podejść! Jak nic nasuwają się słowa majora Demona (rozdział 11), rozczarowanego kiepskim powitaniem żołnierzy na próbie do przysięgi:
– Widzę, panowie, że przed nami jeszcze sporo pracy. Ale nic, ja mam czas i nigdzie się nie spieszę – zapewnił. – Jak będzie trzeba, to poćwiczymy sobie do kolacji. Albo nawet do capstrzyku.
No cóż, jak trzeba, to trzeba. I przede mną sporo pracy. Na pewno nie wyrobię się ani do kolacji, ani do capstrzyku, lecz chcąc uzyskać jak najlepszy efekt, po prostu będę walczył aż do skutku.
Na zakończenie tradycyjnie przypominam o istnieniu fanpejdża szeroko pojętych wspomnień espeerowskich: