Odgrzewane kotlety

Jak być może wiecie, drodzy czytelnicy bloga, 5 czerwca br. formalny spadkobierca dawnego wydawnictwa MON, wydawnictwo Bellona, wypuściło hurtem pięć książeczek z serii żółtego tygrysa. Można powiedzieć – wydarzenie bez precedensu, taka równoległa premiera aż pięciu „nowych” tomików, i można byłoby się z niej naprawdę bardzo mocno ucieszyć, gdyby nie fakt, że wszystkie te tomiki, co do jednego, nie są niczym innym, jak po prostu odgrzewanymi kotletami, nie żadnymi nowościami sensu stricto. Nie takiej chyba reaktywacji spodziewaliśmy się my – fani, zbieracze, koneserzy, a nawet zwykli sympatycy kultowego znaczka z dzikim kotem w kółku…

Po zeszłorocznym wznowieniu Dymów na przedpolach (które odbiły się raczej umiarkowanym echem w kręgach kolekcjonerskich, a wręcz rzekłbym, że przyjęto je z wyczuwalną rezerwą), wbrew doświadczeniom z lat ubiegłych oraz podszeptom zdrowego rozsądku – w głębi duszy czekaliśmy na coś dużego, efektownego, godnego miana słowa „kontynuacja”. Czekaliśmy, bo poszła w świat elektryzująca informacja, że seria zostanie wznowiona (co znamienne, była to informacja nieoficjalna, wrzucona gdzieś na forum „tygrysie” przez dociekliwego zbieracza, a uzyskana jakoby od dystrybutora, nie wiedzieć czemu występującego tu w zastępstwie wydawcy). Dat ani szczegółów nie ujawniono, być może przekraczało to już kompetencje owego dystrybutora albo wręcz wykraczało poza zakres jego wiedzy, lecz u niejednego miłośnika Biblioteki Żółtego Tygrysa zatliła się wówczas nadzieja.

Nie chciałbym szczegółowo rozpisywać się o wcześniejszych próbach ożywiania żółtego tygrysa. Było ich ledwie kilka, w gruncie rzeczy na palcach jednej ręki policzysz, począwszy od roku 1997 i sześciotomikowej miniserii, przez audiobooki, jakiś mało rozpowszechniony dodatek do bliżej nieokreślonego czasopisma – aż po rok 2015 i pompowany w mediach internetowych niczym balonik, huczny i pamiętny flirt z Pocztą Polską, tj. Obronę Poczty Polskiej w Gdańsku Iwony Kienzler. Jak mniemam, wszystkie te chaotyczne inicjatywy każdorazowo okazywały się porażkami, bo wycofywano się z nich szybko i niepostrzeżenie.

Teraz miało być inaczej. Zresztą może jeszcze będzie, nie wiem, nie przesądzam, nie jestem wróżbitą, niemniej opierając się na opublikowanym materiale książkowym oraz konkretnych ruchach wydawcy, śmiem twierdzić, że i ta obecna próba podzieli los wcześniejszych „niewypałów”, bo w gruncie rzeczy niewiele się od nich różni. Krótko mówiąc, przy obranej strategii nic ekscytującego z tego nie będzie, tyle że zaowocuje większą liczbą dziwacznych książeczek dla przyszłych łowców, badaczy oraz dokumentalistów cyklu (w sensie nietypowych pozycji kolekcjonerskich, które ubogacą najbardziej specjalistyczne katalogi, bo przecież de facto nie są to nawet premierowe tytuły). No i fiasko projektu najpewniej rozciągnie się w czasie.

Dlaczego tak uważam?

Ano dlatego, że już na starcie popełniono kilka błędów, w tym jeden elementarny. Ja rozumiem, że nie da się wszystkiego doskonale zaplanować i obmyślić w sposób zegarmistrzowski. Sam nie jestem żadną alfą i omegą – czy to na płaszczyźnie skromnych działań twórczo-organizacyjnych, czy choćby w prezentowanej tutaj minianalizie – w związku z czym w wielu obszarach mogę się zwyczajnie mylić. Lecz zaproponowana przez wydawcę konwencja „wznowienia” żółtego tygrysa tak dalece odbiega od oczekiwanej wizji (tu podkreślę: oczekiwanej przez szerszą grupę fanów, nie tylko przeze mnie), że szanse na długofalowy sukces przedsięwzięcia, szczerze powiedziawszy, póki co wydają się minimalne.

Zanim wypunktuję najbardziej rażące niedociągnięcia, chciałbym nadmienić, a stałym czytelnikom bloga w zasadzie przypomnieć, że zajmuję się żółtym tygrysem nie od dziś, badam różne aspekty zjawiska, co nieco piszę nawet i wydaję w stylistyce inspirowanej cyklem, a przede wszystkim od blisko roku żmudnie pracuję nad esejem „kolekcjonerskim”, który dotyczy pasji zbierackiej – notabene – na przykładzie żółtego tygrysa. Jeden z rozdziałów poświęcam tam koncepcji reaktywowania serii. Znam opinie zbieraczy, gdyż przeprowadziłem szereg wywiadów. To nie będzie zatem tylko i wyłącznie moja wizja prywatna, lecz wizja wywiedziona z życzeń, pragnień, potrzeb, przeczuć, a niekiedy także dość zdumiewających pomysłów autentycznych miłośników legendarnego cyklu.

Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że kształt oraz forma zafundowanej nam w połowie roku 2024 propozycji reaktywowania „tygrysa” niespecjalnie wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom.

Zapowiedziałem wyżej, że wypunktuję. Tak też będzie. Jedynie wypunktuję. Ten artykuł to zwiastun książki, w tym wzmiankowanego rozdziału o reaktywacji, więc na rozbudowaną diagnozę nie chciałbym się porywać z marszu, w niezdrowym pośpiechu. Sprawa dojrzewa, a materiał powstaje. Wszystko ulokuję w wersji papierowej, lecz żeby opublikować już gdzieś coś namacalnego, na gorąco, ku zadumie lub pod kątem sprowokowania ewentualnej dyskusji, proszę uprzejmie – oto najjaskrawsze, moim skromnym zdaniem, kiksy i usterki najnowszej edycji żółtego tygrysa:

• Ilość nie znaczy jakość (dużo lepsze byłoby perfekcyjne wymuskiwanie jednej autentycznej nowości, regularnie, w sensownych odstępach czasowych, aniżeli niechlujne odgrzewanie hurtem pięciu kotletów naraz).

• Brak myśli przewodniej (efekt „zaskoczenia” miałby uzasadnienie tylko i wyłącznie przy pracach premierowych, jak bywało onegdaj, w najlepszych latach serii, w przypadku procederu polegającego na wywlekaniu znanych od lat staroci – irytuje chaos i całkowicie nieznany klucz doboru tytułów, które każdy szanujący się fan i tak ma przecież od dawna pod ręką).

• Brak numeracji tomików (z punktu widzenia kolekcjonera serii – uchybienie niebagatelne).

• Słabe, zimne, nieklimatyczne, miejscami wręcz kuriozalne okładki (np. w Szturmowcach Warszawy).

• Wątpliwa korzyść estetyczno-funkcjonalna z powrotu do „dużego” formatu.

• Irytująca niedbałość typograficzna (literówki na czwartych stronach okładek, literówki w tekstach właściwych, wiszące wyrazy, niekonsekwencja w składzie – czego przykładem choćby ostatnie strony książeczek, z których każdą de facto zamknięto inaczej, bo łamacz najwyraźniej nie potrafi poradzić sobie z tekstami rozlewającymi mu się na liczbę stron różną od wielokrotności ósemki).

• Zdumiewający regres edytorski wobec zeszłorocznych Dymów na przedpolach (w nowej odsłonie lepszy tylko papier).

Należy też zadać sobie klarowne pytanie: do kogo właściwie adresowana jest taka inicjatywa, która w stu procentach polega na odkurzaniu dawnego materiału?

Podejrzewam, że chodzi o przyciągnięcie nowych odbiorców, bez specjalnego liczenia się z opinią starych wyjadaczy. Wydaje mi się jednak, że taki plan nie wypali. Myślenie życzeniowe nie popłaci, zwyczajnie okaże się złudne. Efekt będzie raczej odwrotny do zamierzonego. Młodych nie przyciągniesz, a starych zniechęcisz. Po początkowym szumie, a nawet euforii, nastąpi stopniowe wygasanie zainteresowania. Mówiąc brutalnie: szkłem dupy nie utrzesz. Po prostu co któryś tam wysyp pseudonowości ludzie zaczną powolutku odpuszczać, rezygnować, w najlepszym razie rzadziej zamawiać kolejne „pakiety”. Opatrzy im się. Zawsze silny bodziec pierwszego uderzenia (wow, wznawiają „tygrysy”!) zwyczajnie przestanie działać. Wielu przecież kupuje tylko i wyłącznie z ciekawości, potem wyrabia sobie zdanie bardziej krytyczne, syci się, przywyka. Rychło pojawi się więc znużenie i rozczarowanie.

Oczywiście mógłbym teraz wzruszyć ramionami i stwierdzić bez emocji: nie mój cyrk – nie moje małpy. Jasne. W gruncie rzeczy nic mi do tego. Tyle że w głębi ducha szkoda jakoś tej szansy. Szkoda potencjału, który jest do uwolnienia, właściwie w zasięgu ręki, gdyby tylko włożyć w projekt odrobinę serca, pasji, odwagi. Działania kunktatorskie, po najprostszej linii oporu, zawsze wiodą donikąd.

Jak powiedziałem, na szerszą analizę przyjdzie czas, natomiast wyraźnie chciałbym teraz zaznaczyć, że ani mi w głowie wyzłośliwianie się czy ganienie omawianego przedsięwzięcia ot tak, dla zasady. Przeciwnie – staram się podchodzić doń konstruktywnie i życzliwie. Ale nawet przy maksymalnej dozie wyrozumiałości za błąd kardynalny uważam jeden kluczowy aspekt sprawy: brak nowości w katalogu. Wydaje się decydujący i strategiczny, a w kontekście zaniechania – wręcz niewybaczalny.

Fanaberia?

Otóż niekoniecznie. Pytałem znawców „tygrysa” o zdanie w kwestii wznawiania starych tytułów, ale tylko tak teoretycznie pytałem, hipotetycznie, to znaczy zanim w praktyce zaczęto te „tygrysy” hurtowo odkurzać (bo działo się to na przełomie roku 2023 i 2024). Cóż się okazuje? Bardzo niewielu respondentów popiera taki pomysł (mniej więcej co dziesiąty!). Najczęstsza argumentacja: po co, jaki sens, skoro starocie wciąż są po kilka złotych? Masowe odgrzewanie tego samego leży raczej w złym guście, na dłuższą metę zniechęca i odpycha. „Nawet najlepszy dowcip, powtarzany wielokrotnie, przestaje być śmieszny, a staje się żałosny” – to już dosadniejsza opinia, w dosłownym brzmieniu.

Ale spójrzmy na sprawę bardziej wyrozumiale. A może jednak odrzucimy opory, pójdziemy w kunktatorstwo, złapiemy się kurczowo tych starych tomików i będziemy je konsekwentnie drukowali. Nie damy nikomu wyboru, nowe czy stare. Dostępne będą tylko stare, tyle że w nowym opakowaniu. Co wtedy?

Odpowiedź czytelników znów nieomal jednoznaczna: stare teksty wymagają wzbogacenia. Nie wystarczy przedruk, reprint. Koniecznie trzeba je wzbogacać, bo serwowanie samej tylko wersji „gołej” nie ma racji bytu.

Ale jak wzbogacać? Czym? Według jakiego schematu?

Tu już głosy rozmaite. Od śmielszych, jak korygowanie faktów historycznych, wycinanie propagandy, przytaczanie aktualnych źródeł naukowych, po lżejsze, moim zdaniem całkiem realne i do zrobienia: przedmowy, posłowia, komentarze, noty o autorze etc. Cokolwiek, co nakreśli tło powstałego przed laty utworu, bo przecież czasy już inne, inna wiedza, inne spojrzenia, standardy, realia polityczne, a przecież nie wszystko da się zawsze wyłapać z oryginalnego tekstu.

Ale tutaj dochodzimy do nieuniknionych kosztów, które należałoby ponieść – i niestety poniekąd wyjściowego niechlujstwa nowego oblicza serii. Kto niby miałby pisać te dodatki uatrakcyjniające, czy w ogóle uzasadniające próbę wciskania ludziom staroci (nawiasem mówiąc, staroci wciąż dostępnych w antykwariatach za grosze), skoro nie ma nawet komu przysiąść i zredagować porządnej noty katalogowej?

Zerknijcie na opisy przy ofercie księgarskiej. Czym nas uraczono? Przecież nawet człek nieocierający się o branżę wydawniczą wie, że nie tak powinna wyglądać przyzwoita nota katalogowa! Bo jak wygląda? Jak praca domowa ucznia podstawówki? Bezsensowny ogólnik? A do tego – o zgrozo! – przy każdym tomiku taki sam, toczka w toczkę?

Generalnie jednak podkreślmy prostą obserwację – fani „tygrysa” chcą czytać świeże tytuły, czekają na autentyczne premiery, nie na żadne tam odgrzewane kotlety. Te kotlety są trochę jak zło konieczne. Jeżeli już musiałyby się przewijać, to wyłącznie na zasadzie wydań specjalnych, okolicznościowych, a i to niezbyt często. Tak przynajmniej sugerują moi rozmówcy.

Reasumując, całe przedsięwzięcie razi brakiem serca, odwagi i szwungu. Może to kwestia budżetu, może taktyki, nie wiem. Stare produkty szybko wyczerpią jednak swój potencjał, tj. kredyt zaufania u odbiorców (póki co wysoki, bo generowany magią ugruntowanej przed laty marki „tygrysa”). Zamiast uparcie brnąć w ślepy zaułek, należałoby raczej rozejrzeć się za pasjonatami i wizjonerami, niekoniecznie powiązanymi z wydawnictwem, którzy pociągną serię z autentycznym polotem, a nie będą podchodzić do zadania w sposób rutynowy. Nie znam składu redakcji, bo strona „redakcyjna” tomików nam go po prostu nie ujawnia. Ale mogę powiedzieć ogólnikowo: redakcji nie może być ganc egal, co wypuszcza w świat. Redakcja musi wierzyć i czuć, że robi w życiu coś ekscytującego. Redakcję trzeba wyselekcjonować, jak się selekcjonuje kadrę olimpijską, pod kątem specyfiki dyscypliny-konkurencji.

Co potem?

Potem już tylko zadbać o dobre warunki do pracy – zapewnić swobodę poczynań, komfort poszukiwań, możność rozwijania skrzydeł w wielu obszarach. Nie zasklepiać się. Szukać nowych autorów i niewyeksploatowanych tematów, szukać nietypowych metod promocyjnych. Dużo mogą zdziałać fani, tylko trzeba ich odnaleźć, zainspirować, ośmielić, przekonać do dołożenia własnej cegiełki. Pasywna strategia niczego nie przyniesie. Nadzieję na rozkwit projektu da wyłącznie strategia aktywna.

A tymczasem na 17 lipca zapowiedziano wysyp kolejnych pięciu odgrzewanych kotletów. Zamawiacie w ciemno?

Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *