Od przeszło miesiąca pracuję nad nową książką. Określiłbym ją jako historyczno-przygodową z elementami political fiction, choć naturalnie sprawa to dość względna. Jak zwykle u mnie – ciężko o precyzyjne zaklasyfikowanie.
Ale mniejsza o ramy gatunkowe. Przedsięwzięcie wymaga szperania po tekstach źródłowych. Ponieważ akcja częściowo rozgrywa się wiosną 1945, a więc niedługo po przewaleniu się frontu na ziemiach polskich, wróciłem m.in. do cyklu książek Marka A. Koprowskiego Żołnierze Wyklęci. Czytałem je już kiedyś, ale bez szczegółowego zagłębiania się i wynotowywania jakichkolwiek informacji. Teraz odświeżam – pod kątem ewentualnego wykorzystania i przetworzenia na swoje potrzeby.
Mniejsza i o to. Zupełnie na marginesie wydarzeń z okresu ściśle powojennego zaintrygował mnie wstęp do jednej z opowieści (Żołnierze Wyklęci. Złapali go i dostał czapę – str.122/123):
Muszę jednak zaznaczyć, że mój ojciec miał krótki romans z bolszewizmem. W 1914 r. ewakuował się z armią rosyjską w głąb carskiego imperium. Później w czasie rewolucji bolszewickiej był w Rosji. W 1920 r. szedł z bolszewikami na Warszawę, ale gdy przekonał się, co oznacza ich władza, postanowił uciec, czyli zdezerterować. Nie zdążył jednak tego zrobić, bo w Piaskach pod Lublinem dostał się do niewoli. Udało mu się jakoś napisać list do rodziców, którzy potwierdzili jego obywatelstwo. Na tej podstawie ojciec z obozu jenieckiego został zwolniony. Dostał pracę w konnej policji państwowej. Ze względu na to, że dobrze znał język rosyjski, skierowano go do Łucka. Tam urodził się mój brat. Mama źle jednak czuła się w tym mieście i ojciec złożył raport o zwolnienie ze służby. Po tym okresie życia ojca mam pamiątkę – szablę w skórzanej pochwie.
Znamienne. Facet bił się po przeciwnej stronie, „szedł” na Polskę w obcym mundurze, walczył o unicestwienie swojej ojczyzny, bo miał „romans” z bolszewizmem, później powziął decyzję o dezercji, ale jej nie zrealizował. Okej, może faktycznie sprawy sobie przemyślał, tylko nie zdążył nawiać. Ale najlepsze, że wystarczyło napisać list, a został zwolniony! Mało tego! W nagrodę zatrudniono go jeszcze w policji państwowej! Na dokładkę – kiedy żonie przestaje się podobać w przygranicznym mieście – nie ma problemu, raport zostaje uwzględniony, bez problemów przenoszą się w rodzinne strony. Bajka.
A teraz proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby sytuację odwrócić? Jeśliby ów młody człowiek walczył w polskim mundurze przeciwko komunistycznej nawale i trafił do bolszewickiej niewoli, a następnie próbował pisać stamtąd „list”. Nawet zakładając, że nie zarżnęliby go od razu i miał jakieś podstawy do potwierdzenia sowieckiego obywatelstwa (bo byłby np. Rosjaninem, choć bolszewicy stawiali na internacjonalizm)? Co by się z nim stało? Toż to szpieg! Zdrajca! Wróg! Czapa jak nic. W najlepszym razie wywózka na „białe niedźwiedzie” i budowanie (naturalnie w charakterze zeka) zrębów powstającego właśnie archipelagu GUŁAG. Czy taki ktoś mógłby liczyć na pracę w komunistycznej milicji? Czy jego rodzinie daliby spokój?
Pytania oczywiście retoryczne. Wystarczy poczytać o rewolucji bolszewickiej, wojnie 1920 roku i bestialskich realiach tamtej epoki. Porażająca różnica w podejściu do człowieka. Ale to tak na marginesie. Póki co zgłębiam głównie tło lat 1944-53. Ten okres o wiele bardziej mnie pasjonuje.