Jest u Bułhakowa taka scenka, kiedy teatralny konferansjer wypacza sens słów maestro Wolanda tendencyjnymi komentarzami na temat rzekomego „zachwytu” artysty nad Moskwą oraz jej mieszkańcami. Wtedy Korowiow zwraca się do niego następująco: Moje gratulacje, obywatelu łgarzu. Nietrudno się domyślić, nawet nie czytając powieści, jaki podtekst mają gratulacje Korowiowa.
No dobrze. Tyle tytułem wstępu. A teraz do rzeczy.
Od czasu do czasu czytam sobie stare tygryski. Z sentymentu, z ciekawości, ale i w pewnym sensie z obowiązku, bo mój cykl historyczno-przygodowy lekko o „tygrysią” mitologię zahacza. Jak? Tego póki co nie wyjawię. Odrobinę wyjawi tom pierwszy, aczkolwiek też nie wszystko od razu. W razie kontynuacji przewiduję bowiem niejedną niespodziankę dla fanów Biblioteki Żółtego Tygrysa. A ma ona do odegrania swoją rólkę. Nie za dużą, fakt, lecz dla powieściowego uniwersum kluczową. I w gruncie rzeczy wielce zagadkową.
Ale o tym kiedy indziej. Teraz odniosę się do konkretnej książeczki: Hasła nie będzie. Tekst opublikowano w 1975, napisał go niejaki Zdzisław Banasiak. Jest to jeden z tomików wybitnie hańbiących serię – i oczywiście zaniżający jej wartość merytoryczną. Autor w sposób niesprawiedliwy, jednostronny, kompletnie tendencyjny i mocno naciągany przedstawia własną wersję historii „Huzara” – polskiego oficera walczącego z reżymem komunistycznym aż do 1952 roku. Fakt, że tego typu „relacje” produkowano pod ściśle obrane założenia (o żołnierzach powstania antykomunistycznego wolno było pisać tylko i wyłącznie źle) dziś już chyba tak bardzo nie dziwi ani nie oburza. Nadrukowano tego wiele. Jeśli się poszpera po peerelowskiej literaturze, można przywyknąć. Ja na użytek własny określam tego typu twórczość mianem political fiction, gdyż komunistyczni autorzy kreowali zazwyczaj tak odległą od prawdy rzeczywistość, że spokojnie dałoby się ją podciągać pod fantastykę… Zresztą do problemu wypaczania historii odnoszę się w książce, nad którą obecnie pracuję (I tom zakładanego cyklu historycznego). W zasadzie jest to jeden z jej głównych motywów, tym bardziej że pole pozostawione przez ubeckich „literatów” stwarza szerokie możliwości.
Pośród spaczonych tygrysków są lepsze i gorsze. O ich wartości historycznej była mowa. Szkoda gadać. Co do walorów literackich (czy w ogólnym rozumieniu artystycznych) – też lepiej się nie rozwodzić. Żadne perły to nie są. Jednak uważna lektura chociażby kilku przypadkowo wybranych tomików wyraźnie pokazuje, że kłamać też trzeba umieć. To znaczy można to zrobić prymitywnie, nachalnie, płasko i mało przekonująco, można jednak podstępnie i umiejętnie zagrać na emocjach, szczególnie młodego czytelnika. Moim zdaniem pozycja Hasła nie będzie w obszernych fragmentach należy do tej drugiej kategorii. Autor – niczym bułhakowski obywatel łgarz – wykazuje się niemałą pomysłowością, jak również inwencją we wmawianiu komuś czynów, których się nie dopuścił, intencji, których nie posiadał, wciskaniu w usta słów, których nie wypowiedział… Mało tego! W głowę wpycha nawet sen(!), by w dalszym toku narracji powoływać się na niego. Beletrystyczny wirtuoz!
Szczegółowo analizować tej książeczki nie będę. Powiem tyle: scen ukazujących bestialstwo leśnego wojska (a po komunistycznemu: „bandy”) jest tutaj od groma. To właśnie ich natężenie, plus sugestywny sposób opisywania, uważam za wspomnianą „wirtuozerię” spod znaku łgarskiego fachu. Jak również przyczynę zła i toksyczności płynącej z tego typu publikacji… Szczególnie wobec faktu, że trucizny tej drukowano ogromne nakłady (po przeszło 200 tysięcy sztuk), które w dużej mierze trafiały do ludzi młodych. Dla mnie jednak wciąż lekko szokujący pozostaje fakt, że książeczki wydawano nie tuż po rzekomo zaistniałych wydarzeniach, ale generalnie w schyłkowym PRL – tj. w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Po 30-40 latach od przedstawianych tam epizodów, cynicznie wypaczając wiedzę o przeszłości w głowach kolejnych pokoleń obywateli. Żelazna była to konsekwencja!
Mimo sugestywnych, przemawiających do wyobraźni co bardziej wrażliwego czytelnika scenek, autor nie ustrzegł się jednak klasycznej, topornej propagandy, którą miejscami wyczuć można na kilometr. Wynotowałem sobie kilka cytatów, gdzie ówczesna słuszność polityczna posunięta jest już do granic absurdu. Być może sprawny obywatel łgarz miał jednak ograniczone zdolności literackie i inaczej tych kwestii ująć nie potrafił, lecz może zaingerowała cenzura, łopatologicznie dopisując facetowi, co trzeba?
„Huzar” na odprawie z dowódcami patroli:
– Mimo wszystko nie jest dobrze, panowie! – mówił. – Zdołaliśmy wprawdzie osiągnąć szereg istotnych sukcesów, ale w dalszym ciągu największe niebezpieczeństwo zagraża naszemu oddziałowi ze strony elementów o nastawieniu demokratycznym. Oto w rezultacie ścisłego współdziałania tych elementów z organami bezpieczeństwa od grudnia czterdziestego dziewiątego do grudnia pięćdziesiątego roku straciliśmy dziesięciu ludzi. W roku bieżącym powinniśmy doprowadzić do takiej sytuacji, aby nikt i nigdy nie odważył się kontaktować z władzami bezpieczeństwa. Jeżeli to nam się nie uda, szanse utrzymania oddziału zmaleją do zera...
Krótko mówiąc, „Huzar” martwi się, że zagrażają mu „elementy o nastawieniu demokratycznym”. Piękny kwiatek. Zastanawiam się, czy obywatel łgarz kombinował choć trochę, jak to napisać inaczej. Elementy o nastawieniu komunistycznym? Prosowieckim? Ludowym? Lewicowym? Nie. Za każdym razem brzmi licho. Nie pasowało. Poszedł więc w absurdalny bełkot, który w tym akurat zdaniu i w tym kontekście wygląda wybitnie groteskowo.
Inna rzecz, że dzisiaj także można odnieść wrażenie, że zagrożeniem dla demokracji są głównie elementy o nastawieniu demokratycznym, tzn. nie potrafiące zaakceptować wyników demokratycznych wyborów… Ale to tak na marginesie. Trochę inna bajka. Jedźmy lepiej z tym, co dalej mówi „Huzar”:
– Chciałbym, aby każdy z was przyjął do wiadomości: zadaniem naszego oddziału jest niedopuszczenie do normalizacji życia społecznego w terenie działania oddziału.
Szkoda tylko, że obywatel łgarz nie wspomina o zabijaniu bądź wysyłaniu wgłąb ZSRR byłych żołnierzy AK (za to tylko, że walczyli z Niemcami i uznawali rząd londyński, a nie „demokratyczny” z Bierutem i Wasilewską na czele), o ubeckich katowniach i mrożących krew w żyłach przesłuchaniach opozycji, o pacyfikowaniu wsi przez siły resortowe, o kpinach z sądownictwa nazywanych procesami, o fałszowaniu referendów i wyborów, o uprowadzaniu i zabijaniu opozycjonistów z PSL Mikołajczyka w biały dzień przez „nieznanych sprawców”, o gnębieniu i szykanowaniu partyzantów, którzy zdecydowali się ujawnić w ramach tzw. amnestii. I tak dalej, i tak dalej. W nowej „demokracji” drugiej połowy lat czterdziestych wszystko było przecież cacy, a naród przemawiał jednym głosem. Tak wyglądała normalizacja życia społecznego.
– Każdy mieszkaniec wsi, miasteczka i kolonii powinien pamiętać: nikt i nic nie potrafi cię uratować, jeżeli oddział „Huzara” podjął decyzję twojej likwidacji. Mam nadzieję, że panowie dowódcy patroli w sposób odpowiedni rozumieją, co chciałem wyrazić, prezentując panom takie stanowisko?
Dowódcy pewnie wiedzieli, niemniej znowu szkoda, że autor łgarz nie uchyla rąbka tajemnicy, o jakich obywateli chodziło (ubowcy, konfidenci, szczególnie gorliwi „działacze” komunistyczni oraz ormowcy; nawet nie milicjanci czy żołnierze KBW, bo tych zazwyczaj rozbrajano, pouczano i puszczano wolno; podziemie ścigało bezwzględnie i tępiło również pospolitych rabusiów oraz gwałcicieli, czyli wykonywało de facto funkcje policyjne).
Znalezione przy bandycie listy, fotografie, pieniądze, mapy i różne dokumenty z pieczęcią „Wileńskiej Brygady” pozwoliły dowódcy grupy operacyjnej zorientować się, że ujęty został bandyta szczególnie groźny i znaczący w świecie przestępczym tego regionu.
Jasne. Łebski gość z tego dowódcy grupy operacyjnej MO czy KBW. Nie tylko pełne wojskowe umundurowanie zastrzelonego, ale w szczególności pieczęć „Wileńskiej Brygady” niewątpliwie zaświadczają o przynależności do półświatka – i znaczącej w nim pozycji zabitego partyzanta.
„Huzar” przeżywał klęskę. Dokładał wszelkich starań, aby panować w terenie. Chciał, żeby egzekucje i napady miały charakter działań o zabarwieniu politycznym. Wierzył z uporem maniaka, że społeczeństwo opowie się po jego stronie, a wszystko, czego dokona, uznane potem będzie za zbawcze dla społeczeństwa. Podtrzymywała go w tym przekonaniu rozgłośnia „Wolna Europa”, która bez przerwy zapowiadała nieuchronną zagładę komunistycznego świata.
No tak, Wolna Europa i wszystko jasne.
Ale i tak najlepsza jest wizyta u księdza. „Huzar” – nie tyle skruszony, co zdezorientowany – udaje się do księdza. Nawet nie do spowiedzi, co po prostu pogadać. A właściwie wyżalić się. Odbywa się to tuż przed drugą amnestią (1947), która zapowiada rychły odpływ jego żołnierzy z oddziału (sorry, panie łgarz, „bandytów”). „Huzar” relacjonuje:
– W listopadzie trzydziestego dziewiątego roku wstąpiłem ochotniczo do „Batalionu Śmierci Strzelców Kresowych”. Nie wiem, kto inspirował działalność tej organizacji, ale ostatnio coraz częściej słyszę, że poważny wpływ na jej charakter wywierało gestapo. W początkach roku 1942 poznałem Tadeusza Westfala. Od tego czasu nazywano mnie „Gryfem”. Poprzez Westfala na los zły i dobry związałem się z Armią Krajową. Zgodnie z rozkazami „stałem z bronią u nogi”. W roku czterdziestym trzecim oddział pod moim dowództwem wystąpił czynnie przeciwko pewnej grupie partyzanckiej, o której wiedziałem, że ma orientację prokomunistyczną…
Stanie „z bronią u nogi” jest wprost cudowne, jakże mogłoby zabraknąć tego drobnego elementu w biografii akowskiego oficera? Tutaj jednak ksiądz wykazuje zainteresowanie czym innym – likwidacją konkurencyjnej grupy partyzanckiej. Na co „Huzar” ze skruchą opowiada, jak to po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia z „ludowcami” podstępnie zostawiono ich samych na polanie, skierowano ręczne karabiny maszynowe i wybito do nogi. Fakt, zdarzały się „bratobójcze” walki miedzy partyzantami, tyle że zmyślnemu autorowi pomyliły się aktywne strony tego konfliktu. To AL-owcy i GL-owcy podstępnie strzelali do AK. Bali się bić z Niemcami, więc zwalczali „reakcję” – i to na ogół ciosami w plecy. Ale autor tygryska tworzy własną wersję historii. Political fiction.
Podczas pamiętnej wizyty u księdza „Huzar” naprawdę mocno się otwiera. Z rozbrajającą szczerością przyznaje, że zabijanie niewinnych ludzi ma już we krwi. Że mordowanie nie jest już dla niego żadnym przeżyciem, pokonał wszelkie opory, niczego już nie czuje. Chleb powszedni krwiożerczej bestii:
– W ciągu kilku lat konspiracyjnej walki nauczyłem się nie myśleć o tych, których zabijam. Może dlatego ludzie nie widzą nic pięknego w tym, co dotychczas uczyniłem. Nie mogę jednak rozczulać się nad każdym, kogo pozbawiam życia.
Nie mam sił cytować tych łgarstw dalej. Zainteresowani sobie doczytają. Tym bardziej nie chcę podawać przykładów okrutnych mordów, jakich – zdaniem obywatela autora – dopuszczał się polski oficer na „społeczeństwie”. Zgroza. Ta sztuczka jest tu serwowana z tak wielką częstotliwością, że zwyczajnie przestaje być w pewnym momencie wiarygodna… No chyba że się stało po tej samej stronie, co stało ZOMO.
Na koniec wyżyny literackie obywatela Z. Banasiaka. A mianowicie sen „Huzara”(!), jakim raczy on księdza podczas niezapomnianej rozmowy na plebanii:
– Wczorajszej nocy miałem sen. Z wielkim trudem wspinałem się po zboczu wysokiej góry. Z krzaków wychylały się jakieś kosmate ręce. Usiłowały objąć mnie i zadusić. Obcinałem szablą te obrośnięte rudymi kudłami łapska i uparcie wspinałem się na szczyt. Gdy wreszcie pomimo wszystkich przeszkód stanąłem na wierzchołku, popatrzyłem za siebie i policzyłem odrąbane ręce. Zbocze góry spływało krwią, ale nad horyzontem wstawało słońce. Myślę, proszę księdza, że to był proroczy sen…