Album Spitting Image irlandzkiej grupy The Strypes to tegoroczna nowość. Kupiłem ją razem z remasterem Beatlesów (wpis lipcowy). Nie w ciemno. Nie było tu absolutnie żadnego przypadku, gdyż karierę The Stypes śledzę uważnie od jesieni 2013 roku – tj. od bardzo udanego debiutu. I muszę przyznać, że na trzeci album zespołu czekałem z nadziejami, a poniekąd z obawami.
Trzecia płyta w dyskografii to zazwyczaj bardzo ważny sygnał – a mianowicie: czego można się po artyście spodziewać w rozumieniu długofalowym, a na co raczej nigdy się nie poważy. Generalnie uwielbiam debiuty. Pierwsze albumy są z reguły niezwykle ekscytujące. Słychać radość grania, czuć oczekiwania. Jeśli producent nie namiesza, płyta taka bywa bezkompromisowa. Z drugą jest inaczej. Niekiedy rejestrowana w pośpiechu, napędzana sukcesem pierwszej. Bywa, że decydują naciski wytwórni, chcącej wykorzystać sprzyjającą po (udanym) debiucie koniunkturę. Bywa, że muzycy wchodzą do studia z nieogranym i niedopracowanym materiałem. Bywa, że za bardzo przeceniają swoje kompozytorskie możliwości i od razu chcą wywrócić wszystko do góry nogami (żeby się nie powtarzać – co jest chwalebne, ale w tej branży mocno zwodnicze; do wszystkiego trzeba dojrzeć, do decydującego skoku w rozwoju artystycznym także dochodzimy stopniowo). Zdarza się też, że drugi album jest za bardzo asekurancki. Nie wnosi niczego nowego, po prostu kalka debiutu – bo skoro się sprzedało tamto pierwsze, to po co zmieniać kolejne?
W przypadku The Strypes, na ile sobie rzecz całą wyobrażam na podstawie opublikowanego materiału muzycznego, wyrywkowo oglądanych tras koncertowych czy ogólnych poczynań grupy w mediach społecznościowych, pierwsza płyta (Snapshot) odniosła sukces co najmniej przyzwoity. Jest zresztą bardzo udana. Porywająca, świetnie zagrana, świeża, do pewnego stopnia urozmaicona, ale jednocześnie zwarta i spójna. Nic nie traci z zalet nieokrzesanego debiutu, przy czym w każdym tracku prezentuje poziom w pełni zawodowy. Muzycy znają się na rzeczy. A pomyśleć, że chłopcy mieli wtedy zaledwie 17-18 lat! Coś jak Arctic Monkeys u początku drogi, a więc absolutny fenomen, tyle że w składzie The Strypes – na co wszystko wskazuje – nie objawił się akurat geniusz kompozytorski na miarę Alexa Turnera… Ale to już inna bajka i na razie zostawmy tę kwestię na boku.
Wróćmy do drogi poprzedzającej Spitting Image. Pomiędzy debiutem a drugim LP, o ile pamiętam, była jeszcze przyzwoita EP-ka 4 Track Mind. Ze świetnym numerem jeden, tyle że wyraźnie pokazującym, iż grupa kombinuje, jak odejść od brzmienia i klimatu ze Snapshot. Porzucili rhythm and bluesa, poszli w klimat rocka. Fajnie, że czystego rocka, nie żadnego poprocka, jednak coś, co nakazywało szczególnie docenić i wyróżnić debiut – umknęło… Ale nic, myślałem sobie, to przecież tylko EP-ka. Puszczona w świat dla podtrzymania zainteresowania. Ciekaw byłem, jak zabrzmi drugi longplay.
Pojawił się w 2015, tytuł nosił znamienny: Little Victories. Generalnie płyta nie jest zła, ale wyraźnie już słabsza od Snapshot. Niestety okazała się krokiem na drodze zasygnalizowanej właśnie przez tę rok wcześniej zrobioną EP-kę. Panowie już około dwudziestoletni poszli w kierunku typowego rocka. Tyle że niekonsekwentnie, nie na całość, z jakimś hamulcem czy wewnętrznym oporem. Jak gdyby z żalem oglądając się za siebie i tęskniąc wciąż mocno za bluesem (są tu wyraźne akcenty bluesowe), jednak presja grania „po nowemu” lekko ich skołowała. Wydaje mi się, że chcieli zabrzmieć jak Arctic Monkeys (grywali wówczas jako support na trasie koncertowej AM – więc nie tylko nasłuchać się swoich idoli musieli, ale i także na nich z bliska napatrzeć). Little Victories ma kilka bardzo udanych kompozycji. Ale jest straszliwie nierówna. Świetny jest początek (cztery tracki), potem słabawo, by na koniec znów bardzo pozytywnie zaskoczyć. Ale pozostawia u słuchacza spory niedosyt. Ja za tą płytą specjalnie nie przepadam. A słuchałem sporo, naprawdę dawałem jej szansę, niestety nie przekonałem się. Nie chwyciła za pysk. Szkoda.
Na najnowszej produkcji znajdziemy 13 piosenek. Album stanowi jak gdyby stylistyczną kontynuację brzmień i pomysłów z Little Victories, tyle że jest lepiej przemyślany, a przede wszystkim dużo bardziej urozmaicony aranżacyjnie (co uważam za jego największą zaletę). No i chyba kompozycyjnie także wypada lepiej od poprzednika (do Snapshot trudno mi go pod tym względem porównywać, gdyż debiut częściowo oparto na coverach).
Co zatem usłyszymy na Spitting Image?
Track 1: Behind Closed Doors – dynamiczne otwarcie płyty, sugestywny riff i chwytliwy refren z ładną harmonią (szkoda tylko, że bez chórku, co poprawiłoby przebojowość utworu wyznaczonego na pierwszego singla). Intrygujące spowalnianie tempa pod koniec piosenki.
Track 2: Consequence – niespokojna gitara, trochę w stylu lat osiemdziesiątych, za którymi nie przepadam (pewnie dlatego z początku nieszczególnie podobała mi się ta kompozycja). Wraz z kolejnymi odsłuchami piosenka jednak zyskuje. I tutaj – jak w pierwszym nagraniu – około drugiej minuty zaczyna nam się urozmaicenie aranżacyjne, absolutnie nie ma nudy.
Track 3: (I Need a Break From) Holidays – porywający rytm, w refrenie ekspresja prawie że punkowa. Jeden z moich ulubionych kawałków na Spitting Image: świetne organy, bardzo frapująco zastosowany efekt stereofoniczny (jak na starych longplayach), urzekające solo na klawiszach (za krótkie!), a potem iście doorsowska gitara. Tego numeru najlepiej słuchać na słuchawkach.
Track 4: Grin and Bear It – utwór w zasadzie typowy dla britpopu, klasyczna trzyminutówka do radia. Jest ładna melodia, ciekawe przejścia akordowe i przyjemna harmonia całości. Numer ma potencjał singlowy. Ciepła gitara elektryczna tworzy fajny klimat, ale to akustyk w refrenie (ze śladem pianina?) daje tę głębię, która przykuwa uwagę i zapada w pamięć.
Track 5: Easy Riding – delikatniejszy niż poprzednie, głównie przez miękki i subtelny wokal w zwrotce (nic dziwnego – śpiewa gitarzysta Josh, którego dopiero w refrenie wspomagana frontman Ross). Po raz pierwszy na płycie bluesowe organki, choć numer nie ma nic wspólnego z bluesem.
track 6: Great Expectations – drugi singiel z albumu, lecz jakiś bardzo przebojowy to on nie jest. Spokojna piosenka z wyraźnym akustycznym tłem i jak gdyby trochę dylanowskim wokalem Rossa (w zwrotce, bo refren już typowo strypesowski). Z muzycznego punktu widzenie najciekawszy element utworu to gitarowe solo, które przeradza się raptem w partię saksofonową, a następnie oba instrumenty umiejętnie się „gryzą”.
Track 7: Garden of Eden – najdziwniejsze nagranie na krążku, bardzo nietypowe jak na The Strypes intro nieinstrumentalne (syreny alarmowe). Dalej ponura gitara, przybrudzone organki, wolne tempo i klimacik trochę w stylu Riders on the Storm The Doors. W ten numer trzeba się po prostu dobrze wsłuchać, a najlepiej wstrzelić się w niego nastrojowo – inaczej ciężko docenić, a jest nagraniem całkiem ambitnym.
Track 8: Different Kind of Tension – super zwrotka i jeszcze lepszy refren. Porywający klasyczny rockandrollowy czad spod ręki The Strypes. Jest tu wszystko, co tak bardzo podoba mi się na pierwszej płycie zespołu. Niewątpliwie idealny kawałek do grania na żywo. Typuję na singla, żal by było nie wykorzystać.
Track 9: Get It Over Quickly – nie wiem czemu, ale utwór uparcie kojarzy mi się z The Kinks. Ładna melodia, wolne tempo i luzacki wokal (choć mamy w środku mały przester i jak gdyby bardziej emocjonalne zaangażowanie wokalisty). Ostatnia minuta jest już kompletnie zakręcona aranżacyjnie – czyli zero nudy.
Track 10: Turnin’ My Back – szybko, hałaśliwie, z wyraźnie zarysowanym riffem, lecz trochę bez głowy. Tu też wraca klimat The Strypes z pierwszej płyty, jednak w sensie braku melodyczności (czad na siłę). Numer trochę ratują niektóre przejścia pod koniec nagrania, lecz mam wrażenie, że jest to najsłabszy element układanki zatytułowanej Spitting Image.
Track 11: Black Shades – podobnie jak poprzedniczka, ta piosenka także niewybitna i w zasadzie można byłoby ją sobie podarować bez żalu dla całości, jednak zakończenie (ostatnie pół minuty) wynagradza już wszystko: jakbym się przeniósł na Biały Album Beatlesów. Nie wiem, czy to chłopaki wymyślili sami, czy podsunął im producent na etapie robienia miksów, niemniej zaserwowane na koniec zastawienie dźwiękowe jest po prostu cudowne.
Track 12: Mama Give Me Order – najlepsza kompozycja na albumie: subtelna, pełna emocji, urzekająca. Po prostu Josh i jego gitara akustyczna (z nieznacznym śladem klawiszy w tle). Chcę więcej takich numerów na płytach The Strypes!
Track 13: Oh Cruel World – egzotyczne rytmy rodem z nagrań The Rolling Stones. Niby blues, ale nie blues. Piękne gitary, brudna harmonijka ustna i potężna perkusja (miejscami kojarzy mi się z There There Radiohead). Utwór spokojnie można byłoby pomylić z klasykami (brzmi jak cover napisany przed kilkudziesięcioma laty, ale żadnym coverem nie jest). Kompozycyjnie znacznie ponad średnim poziomem. Godne zakończenie longplaya.
Reasumując, The Strypes wciąż gra stosunkowo prosto, ale odnoszę wrażenie, że zespół nie osiada na laurach i stale pragnie się rozwijać. Muzycy nie zadowalają się tym, co osiągnęli. Najmocniej kombinują z aranżami. Mimo że schemat piosenek bywa zazwyczaj przewidywalny (generalnie oparty na typowych zwrotkach i refrenach – plus solówka w standardowym miejscu), a same kompozycje nie powalają na kolana, w poszczególnych nagraniach nadchodzi moment, kiedy możemy czuć się naprawdę mile zaskoczeni. Żadna piosenka nie wycisza się(!) – same naturalne zakończenia, co uwielbiam i cenię, bo świadczy, że utwory przemyślano od początku do końca, a nie machnięto ręką, zjeżdżając na odczepne z głośnością do zera. Wielokrotnie jest na czym ucho zawiesić, dlatego płyta zachęca do kolejnych odsłuchów. Jeśli porównać ją z poprzednimi nagraniami – zauważalnie wzbogacono instrumentarium (np. ciekawy saksofon w Great Expectations). Ale chłopcy nie popadają w przesadę. Za wyjątkiem uroczej ascezy w kameralnej balladzie Mama Give Me Order podstawę każdego utworu wciąż stanowią lekko przesterowane gitary, bas i bębny, no i regularnie powracająca harmonijka ustna. Swoje robi też dwóch pełnoprawnych wokalistów, dzięki czemu unikamy jednostajności i nie męczymy się tym samym głosem. To jest dobra płyta. Słucham jej regularnie od lipca i wciąż czymś mnie zaskakuje. A jednocześnie wydaje mi się, że Spitting Image absolutnie nie stanowi apogeum możliwości The Strypes. Nawet nie zbliża się do górnego pułapu. Młodzi muzycy są dopiero na drodze, aby nagrywać prawdziwie ekscytujące albumy. Przy swojej pomysłowości, szacunku dla rockowo-bluesowej klasyki, doskonałym opanowaniu instrumentalnego rzemiosła, śmiałości i wyczuciu, z całą pewnością stać ich na to, żeby uzyskiwać w studiu jeszcze bardziej frapujące efekty nagraniowe.