Słucham odnowionego Peppera Beatlesów. Nowy miks przygotowano na pięćdziesięciolecie albumu (miksował syn legendarnego producenta Martina – Giles). Przyznam szczerze, że kiedy usłyszałem po raz pierwszy o pomyśle przerabiania na nowo klasycznego materiału, uczucia miałem mocno mieszane. Ale przeważały raczej te negatywne. Po co gmerać w czymś, co jest dziełem doskonałym? Ile razy można wyciskać kasę z tego samego produktu? Cóż tu można jeszcze odkryć? Czym zaskoczyć? Czy fani dadzą się nabrać?
Nie kupiłem tej płyty od razu. Jeszcze zanim się ukazała (równo na 50-lecie, a więc 1 czerwca 2017) tu i ówdzie pojawiały się rozmaite spekulacje. Najbardziej zadziwiająca ze wszystkich tez, z jakimi zetknąłem się na forach, była chyba taka, jakoby do nowej wersji płyty miano dokooptować Strawberry Fields Forever i Penny Lane. Te utwory są wspaniałe, zwłaszcza Strawberry Fields to ścisła beatlesowska czołówka (a prywatnie powiem, że moje ulubione nagranie zespołu), oba mają zbliżoną stylistykę – bo przecież powstały w czasie tej samej sesji, co Pepper. Właściwie tę sesję otworzyły (listopad i grudzień 1966), lecz wypuszczono je tylko na singlu – i to na kilka ładnych tygodni przed premierą longplaya. Więc niby pasują, ale z drugiej strony – jakże to tak? Modyfikować po latach album? Taaaki album? Toż to istnie świętokradztwo!
Na szczęście przeciek nie był ścisły. Jak się okazało, nie dotyczył podstawowej płyty, a jedynie dodatku (w wersji 2CD anniversary edition). Owszem, na koniec drugiego krążka dodano oba singlowe utwory (w wersjach demo oraz nowych miksach), z tym że jest to typowy „bonus tracks”, a sama kompilacja też przecież „bonusowa”. A zatem do przełknięcia. Można było odetchnąć, dzieło sprzed 50 lat ocalało w oryginalnym kształcie.
Wydawało mi się, że nie jest możliwe, aby materiał Beatlesów zabrzmiał monumentalniej i jeszcze bardziej „szkliście” czy „lśniąco” (że użyję określenia Paula McCartneya), niż remastery z 2009 roku. A jednak nowy Pepper miejscami potrafi zaskoczyć nawet fana z trzydziestoletnim stażem. Oczywiście trzeba się wsłuchać, na pozór te wersje aż tak mocno się nie różnią. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że nie jest wcale wielką sztuką wyłapać różnice. W uszy przede wszystkim rzucają się potężniejsze bębny i jak gdyby czystsze gitary. Bas jest zmiksowany głośniej, wokale nie uciekają w bok. Zabiegi te w pewnym sensie uwspółcześniają płytę. W wielu miejscach doszukałem się nowych dźwięków (np. fajne smyczki w orientalnym kawałku Harrisona, krzykliwe odliczanie w repryzie, wyraźniejsze „szeleszczenie trocin” w cyrkowym kawałku Lennona, dłuższe wyciszanie Lucy In The Sky With Diamonds).
Co przynosi drugi cedek? Szczerze mówiąc, początkowo ostrzyłem sobie zęby raczej na niego (sugerując się suchymi opisami nadchodzącego wydawnictwa), jednak po kilkunastokrotnym wysłuchaniu obu krążków muszę przyznać, że ten drugi to jedynie uzupełniająca ciekawostka, sympatyczny bonus, ale nie żadne samodzielne dzieło. Mimo wszystko dużo chętniej wracam do albumu głównego. Na drugiej płycie znajdziemy wczesne wersje poszczególnych piosenek (w układzie albumowym – bardzo dobry trick!), częstokroć niedorobione, nierzadko bez wokali lub tylko z ich zaczątkami albo fragmentami, generalnie bez późniejszych nakładek i bez masy ozdobników, jakimi skrzy się finałowy Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Nie żałuję jednak, że skusiłem się na edycję dwupłytową. Każdy fan Beatlesów odkryje tu wiele frapujących rzeczy. Śliczna jest na przykład instrumentalna wersja She’s Leaving Home. Podoba mi się surowa odsłona When I’m Sixty-Four. Pobudzi wyobraźnię słuchacza wczesne podejście do Getting Better, jak również skoczna i niesamowicie melodyjna, choć przecież tylko instrumentalna ścieżka With A Little Help From My Friends. Frapująca partia pianina w środkowej fazie A Day In The Life też godna uwagi. Jest to świetny materiał poglądowy. Daje wyobrażenie, ile pracy i czasu wymagało od Beatlesów oraz Martina dopracowanie całości.
Sgt. Pepper żyje swoim życiem. To płyta doskonała. Zachwyca, hipnotyzuje, mieni się milionem barw. Choć nie należy do moich ulubionych albumów Beatlesów (znacznie częściej wracam np. do A Hard Day’s Night, Rubber Soul, Revolver czy The White Album), obiektywnie przyznać muszę, że Pepper zasłużenie uchodzi za największe dzieło grupy. Kto wie, może i faktycznie jest to zarazem najwybitniejsza płyta długogrająca, jaką nagrano w historii muzyki rozrywkowej?