Rzadko pisuję tutaj o filmach, a jeszcze rzadziej o serialach. Nie wypowiadam się, bo niewiele oglądam. Nie mam nerwów, nie mam czasu, aby bezczynnie siedzieć i gapić się w laptop czy telewizor. Jak już coś, to bywam w kinie, głównie z córką na filmach dla dzieci, czasem wyskakujemy z żonką na jakąś lżejszą produkcję dla starszych widzów, lecz przecież nie będę się o tym rozpisywał. Nie czuję filmowej sztuki, nie moja bajka. W żadnym razie nie uważam się za osobę na tyle kompetentną, aby szerzej wypowiadać się o ruchomych obrazkach.
Pewnego rodzaju wyjątek to serial The X-Files. Nie od razu stałem się wielkim fanem tegoż bodaj najsłynniejszego przedsięwzięcia Chrisa Cartera. Chyba gdzieś tak od czwartego sezonu autentycznie połknąłem bakcyla, lecz działo się to na tyle dawno, że zdążyłem jeszcze przejść pełną fascynację dokładnie wtedy, kiedy ów niesamowity serial święcił największe triumfy – czyli w latach dziewięćdziesiątych. Obok zjawiska Nirvany – jak dla mnie – do dziś jest to chyba jeden z najważniejszych symboli ostatniej dekady XX wieku (czyli tej, w jakiej uczęszczałem do liceum, a później studiowałem). Młode lata. Masa wspomnień, sentyment, dziś już raczej nostalgiczne klimaty. Mam w planach powieść opartą o tamte realia, nawet porządny szkic i konkretne fragmenty w szufladzie, lecz jak na razie wszystko pozostaje w sferze planów – zresztą jak wiele innych rozgrzebanych projektów. Może kiedyś…
Wracając do Archiwum X – nadrobiłem niedawno zaległości. Obejrzałem sezon jedenasty. Niewtajemniczonym powiem krótko: tegoroczny. Jest to efekt swego rodzaju wskrzeszenia X-Filesa w 2016 roku – po piętnastu latach od zamknięcia! Z tym że dziesiątka była króciuteńka, bodaj sześcioodcinkowa, niemniej na tyle udana i pozytywnie chyba przyjęta, że zachęciła twórców do pójścia za ciosem i podarowania starym fanom więcej Scully i Muldera. Aktorzy mieli wszakże inne zobowiązania, odczekano więc ile trzeba, przeszedł „pusty” rok, aż wreszcie zabrano się do roboty i powstał kolejny sezon. Według oficjalnej numeracji: jedenasty. Emitowano go od stycznia do marca. Jest dłuższy od poprzednika, dziesięcioodcinkowy. To już coś. Można rozwinąć skrzydła. Da się stworzyć sensowniejszą całość, a nie tylko i wyłącznie miłą ciekawostkę dla najzagorzalszych sympatyków sprzed lat.
Hm. Cały czas podkreślam, że dla starych fanów, że ciekawostka, że nostalgia i tak dalej… Nieprzypadkowo. W dzisiejszych realiach, przy współczesnej konkurencji i jakże wysoko (przynajmniej pod względem efektowności) zawieszonej poprzeczce serialowej trudno bowiem zakładać, że trącące myszką Archiwum X masowo zainteresuje młodzież. Nie wierzę w to. Tak jak Mulder wierzy w małe zielone ludziki, ja powątpiewam, aby wskrzeszenie serialu z lat dziewięćdziesiątych przyniosło znacząco dużą falę nowych (młodych) fanów. Raczej jest to przedsięwzięcie obmyślone pod kątem starszych widzów, tych z lat dziewięćdziesiątych właśnie, wtajemniczonych i obznajomionych z tematem, konwencją oraz bardzo specyficznym klimatem. Ale przecież dobre i tyle. Mimo przesłania serialu – żaden z producentów chyba nie oczekuje cudów?
Nowy sezon składa się z 2 odcinków mitologicznych, 2 okołomitologicznych, paru standalonów oraz z jednej czy dwóch komedyjek (sprawa dyskusyjna, jak co zakwalifikować, ale ja liczę, że były dwie). Generalnie jest nieźle. Nie zawiodłem się. Nie śledzę współczesnej produkcji telewizyjnej (konkurencji). Ostatnim chyba przedsięwzięciem, jakie mnie naprawdę zafascynowało i jakie oglądałem z dreszczykiem emocji byli Zagubieni (Lost). Podobał mi się też Prison Break, ale to już była trochę inna bajka. W każdym razie na perypetiach Michaela Scofielda zakończyłem regularne obcowanie z serialami. Co było potem – nie mam pojęcia. Szkoda mi czasu. Jeśli trafia się trochę luzu, wolę czytać albo pisać. Więc de facto nie mam porównania z niczym dzisiejszym i notuję te uwagi raczej w ciemno.
Z nowego sezonu The X-Files aż bije po oczach jedna rzecz: przemijanie. Odcinki są lepsze lub gorsze, niemniej odniosłem wrażenie, że nostalgia, sentyment, tęsknota za czasem minionym są tutaj wszechobecne. Trochę nowej krwi jak gdyby mamy (prawie już dorosły William – czyli syn pary agentów), lecz mimo wszystko podano tę postać epizodycznie. Asekurancko. Wszystko kręci się wokół Scully, Muldera i w zasadzie tylko tego, że oni też się starzeją. Nie tylko widzowie. Agentom FBI także przybywa zmarszczek – a świat drugiej dekady XXI wieku jest już inny niż był w latach dziewięćdziesiątych wieku ubiegłego.
Tu jednak muszę zaznaczyć, że techniczna realizacja poszczególnych odcinków przyjemnie oddaje klimat pierwowzoru, w żaden sposób nie goni za nowoczesnością, za co chwała przede wszystkim Chrisowi Carterowi, bo to pewnie on wciąż dzielnie czuwa nad całością. Gdyby nowe The X-Files przestało przypominać klasyczne The X-Files, chyba musiałbym orzec, że lepiej by było nie kontynuować. A tak wcale nie żałuję, że zabrano się za tworzenie ciągu dalszego. Powstał całkiem przyzwoity zestaw nowych odcinków, który – jak mi się zdaje – przynajmniej momentami powinien ukontentować nawet najbardziej ortodoksyjnych fanów. Krótko mówiąc, dwunasta seria mile widziana!