Już w najbliższy piątek premiera nowego albumu grupy Arctic Monkeys. Czekaliśmy, czekaliśmy, ale się doczekaliśmy. Od ukazania się poprzednika (AM) wkrótce minie pięć lat. Szmat czasu. Ostatnie koncerty, na ile się orientuję, Arctic Monkeys zagrali w 2014 – i od tej pory milczeli. Co prawda Alex Turner zrobił w międzyczasie świetną płytę z Milesem Kanem w ramach projektu The Last Shadow Puppets, ale to chyba byłoby na tyle, jeżeli chodzi o jego aktywność twórczą. Tym mocniej ciekawi mnie, co wymyślił, co napisał, co wyprodukował, jak z chłopakami zaaranżowali nowy materiał i jak w ogóle zabrzmi szósty krążek Arctic Monkeys.
Dyskografia zespołu nie notowała jak dotąd takich przerw. Płyty ukazywały się średnio co dwa lata. O tej ostatniej, z jesieni 2013, pisałem na gorąco na starej wersji bloga. Pisałem lekko rozczarowany, bo spodziewałem się chyba czegoś innego, bardziej rockowego, szczególnie wobec faktu, że silnie fascynowały mnie wówczas wczesne nagrania zespołu (przede wszystkim szybki i brudny LP Favourite Worst Nightmare, który jak gdyby odkrywałem na nowo). Siłą rzeczy wymuskany i trochę sterylny AM nie przypadł mi wielce do gustu. A przynajmniej nie od razu. Od tamtej pory przesłuchałem tę płytę jednak dziesiątki razy, może i setki. Dziś to już klasyk. Wraz z wcześniejszymi krążkami Arctic Monkeys śmiało ustawiam tę płytę na tej samej półce, co albumy Beatlesów. Liczę bardzo, że nowo zapowiedziany Tranquility Base Hotel & Casino okaże się co najmniej tak dobry. Ale nie ma co kryć, że po cichu życzyłbym sobie czegoś więcej. Jako stary fan muzyki – po prostu mam nadzieję na odrobinę więcej. Wydaje mi się, że grupa jest w stanie pójść dalej w muzycznym rozwoju, nie poprzestawać na dotychczasowych osiągnięciach, krótko mówiąc: nie powtarzać się. Tego oczekuję od ambitnych twórców. Eksperymenty artystyczne nie zawsze są strzałem w dziesiątkę, czas wszystko weryfikuje po swojemu, jednak warto podejmować nowe wyzwania, a nie zasklepiać się wokół sprawdzonych schematów i tłuc aż do emerytury tę samą „chałturę”.
Dla uzupełnienia – oto co pisałem o AM pięć lat temu, czyli wkrótce po premierze. Wpis wydobywam z otchłani prywatnego dysku, poniekąd celem przywrócenia go internetowi, ponieważ stara wersja strony od dawna już nie istnieje:
Jak to ugryźć? Wyglądałem na tę płytę z wielkimi oczekiwaniami, tymczasem panowie z Arctic Monkeys zaskoczyli mnie, otrzymałem bowiem – delikatnie mówiąc – coś na kształt produktu rockopodobnego. Dość powiedzieć, że po pierwszym przesłuchaniu za najciekawszy moment płyty gotów byłem uznać nieco różniący się od singlowego miks utworu „R U Mine?”. Reszta jakaś taka miałka, bezwyrazowa, przeciętna… Pomijam tu single, które znałem już wcześniej (czyli poza wymienionym jeszcze „Do I Wanna Know?” oraz „Why’d You Only Call Me When You’re High?”), bo te się od razu obroniły. Ale reszta? Nie powalała.
Przede wszystkim jest to album bardzo nierówny – i poniekąd niespójny. W przeciwieństwie do wszystkich czterech poprzednich longplayów grupy – nie potrafię znaleźć tutaj jakiegoś uniwersalnego, wspólnego, brzmieniowego mianownika. Owszem, „AM” ma swoje smaczki, brzmienie zespołu wyewoluowało w ściśle określonym kierunku, trudno nie zauważyć np. bogactwa chórków (by nie powiedzieć: męczącego przesytu) czy jakichś „tanecznych” inspiracji, obecnych niemal w każdym najnowszym numerze, a czego nigdy wcześniej właściwie nie było, przynajmniej nie w takiej ilości, jednak upierał się będę konsekwentnie, że ta płyta nie ma duszy. Jest po prostu mdła. Z całym szacunkiem dla świetnych momentów, których tutaj nie brakuje, całościowo raczej rozczarowuje. Czego by nie mówić, nazwa Arctic Monkeys jednak zobowiązuje, szczególnie wobec tytułowania longplaya inicjałami zespołu, tymczasem dostajemy jakiś chaotyczny zlepek dwunastu piosenek, z czego połowa – szczerze mówiąc – właściwie mogłaby spokojnie pozostać w szufladzie, ewentualnie trafić – jako urozmaicenie – na przysłowiową stronę „B” jakiegoś singla czy epki.
Najmocniejszym momentem płyty – i absolutnie najwartościowszym utworem (moim skromnym zdaniem oczywiście) – jest utwór „R U Mine?”. W tej piosence/nagraniu jest wszystko to, co w Arctic Monkeys najlepsze. Świetny riff, super wokal, czad, urozmaicony aranż, zero nudy. Po prostu ekstra kawałek. Niestety najbardziej przykre, że tak dobre nagranie świat zobaczył (wysłuchał) już z półtora roku temu (ukazało się ono na singlu w początkach 2012 roku) i miało niby zwiastować nowy album, czy może nawet – jak można byłoby przyjąć w porywie fantazji – nowe oblicze zespołu, niestety grupa nie poszła za ciosem, nie poszła już w kierunku wytyczonym przez wyśmienite „R U Mine?”. Troszkę boli, ale co zrobić?
Pozostałe bardzo dobre utwory to: „Do I Wanna Know?” i „Why’d You Only Call Me When You’re High?”, a także „Mad Sounds”. Dwa pierwsze były zresztą singlami, w sumie ciężko się dziwić, że się nimi wcześniej pochwalono. Dobre są, co tu dużo mówić… W różnych konwencjach – mocno rockowy, klimatyczny i nieco transowy „Do I Wanna Know?” (znów świetny riff) oraz pastisz przebojów dyskotekowych, skoczny, z wyrazistym basem i całkiem przyzwoitą melodią (przynajmniej w zwrotce) „Why’d You Only Call Me When You’re High?”. Te kawałki na pewno wejdą w skład absolutnych klasyków zespołu, takich typu „the best of” czy „greatest hits” – do grania na każdym koncercie czy na potencjalną składankę. Zaryzykuję twierdzenie, że do tej grupy dołączy jeszcze piosenka „Mad Sounds” – też świetna, godna uwagi. Jakieś skojarzenia z Bobem Dylanem, trochę z The Rolling Stones… Z całej płyty chyba najrozsądniej wykorzystane tutaj zostały klawisze, sympatyczny tamburynek, ciepła gitara, nieirytujący chórek. No klasyk. Od razu czuć, że w podstawowym katalogu grupy powinien się on mocno zakorzenić.
Jeszcze dwie inne piosenki jestem skłonny zaliczyć do grona ciekawych i znacząco podnoszących poziom płyty: „Arabella” i „Snap Out Of It”. W tym pierwszym podoba mi się konstrukcja utworu – niby tradycyjny, a jednak w miarę urozmaicony, sporo się dzieje, absolutnie nie nudzi. Zahaczająca o jakąś namiastkę czadu (a więc coś, czego na tej płycie tak bardzo mi brakuje!) gitara w refrenie. I solówka na koniec – cudeńko. Taka jaką uwielbiam – prawdziwie arcticmonkeysowska. Znów pojawiają się nieirytujące chórki, jest rytm, jest ekspresja, do tego dochodzi przyjazny tamburyn. Ogólnie bardzo dobry song. Zaś w drugim z wyróżnionych numerów („Snap Out Of It”) najbardziej chwyta mnie chyba refren, do tego silnie wybijany, wzmocniony pianinem rytm plus dobrze zastosowany, co nie zawsze zdarza się na tej płycie, zaśpiew „chóralny”.
Ciekawie i obiecująco zapowiada się jeszcze utwór „Knee Socks”, jednak niestety w dalszej części idzie on w kierunku – jak na Arctic Monkeys – wielce absurdalnym. Nie wiem, być może znajdą się apologeci tego typu wolty, może i na dłuższą metę jakoś tam się ona obroni, mnie jednak nie przekonuje. Nie tego oczekuję od zespołu, który w swoim dorobku posiada tak czadowo-melodyjne perełki, jak „I Bet You Look Good On The Dancefloor”, „Teddy Picker”, „Cornerstone” czy „Don’t Sit Down‚ Cause I’ve Moved Your Chair” (by wymienić tylko po jednym przykładzie z poprzednich krążków). O pozostałych kawałkach z „AM” już się nie będę wypowiadał szczegółowo. Dość przeciętne, co sugerowałem wyżej, miałkie, bezwyrazowe. Wielokrotne przesłuchiwanie wcale nie pomogło i oceny mojej nie odmienia. Wydaje mi się, że dość szybko pójdą w zapomnienie.
Do grona tego nie zaliczam oczywiście tracka „ukrytego”, czyli piosenki o tytule „2013”. Nie mam pojęcia, czy wszystkie wydania płyty taki dodatek posiadają. Mój posiada, choć nie został on ujęty w spisie na poligrafii. A więc, generalnie rzecz biorąc, można to chyba uznać za ciekawostkę. Tym bardziej że piosenka ukazała się już wcześniej na winylowym singlu (jako strona „B” do „Do I Wanna Know?”). Ale jest całkiem porządna, znowu oparta na ciekawym riffie, o monumentalnym rytmie, z bardzo zaskakującym i frapującym, spowalniającym przejściem melodycznym po drugim refrenie, ubarwionym uroczą solówką i nieco psychodeliczną, wokalną modulacją. Z całą pewnością podnosi poziom całości, o ile może być zaliczona do programu płyty.
No i tak to wyglądało… Czas pokazał, że mimo ówczesnego biadolenia tudzież kręcenia nosem płyta z 2013 roku jest dziś dla mnie klasykiem nie gorszym niż Favourite Worst Nightmare. No ale o tym było już wyżej. Nie pozostaje zatem nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i zaczekać na przesyłkę z Tranquility Base Hotel & Casino.