W najbliższy piątek ukaże się nowy album muzyczny jednego z moich ulubionych artystów – Paula McCartneya. Oczekując na Egypt Station, odświeżam sobie starsze krążki. Poprzedni (New) odsłuchałem parokrotnie. Dobra płyta, wciąż mi się podoba. Na starej wersji bloga kiedyś napisałem recenzję. Później przepadła (w sieci), jak wiele innych treści z tamtego okresu, lecz zachowała się na dysku. Nadarza się okazja, żeby przywrócić. Więc przywracam:
Po usłyszeniu singla z utworem tytułowym pomyślałem sobie mniej więcej tak: wybitnego dzieła nie ma się co spodziewać (biorąc pod uwagę 71-letni wiek muzyka!), ale że McCartney poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi, toteż oczekiwać należałoby albumu przyzwoitego. Promujący go singiel brzmi zachęcająco, na dodatek dość podobnie do „Memory Almost Full” (moim zdaniem najlepszej od czasów pamiętnego „Flaming Pie”), a zatem może coś z tego będzie. Aczkolwiek nie ma się co napalać, bo w dyskografii McCartneya aż roi się od przypadków, kiedy to dwa następujące po sobie krążki poziomem różnią się w sposób diametralny.
Tymczasem płyta „New” okazała się albumem udanym. Mogę powiedzieć śmiało: przerastającym moje – na wszelki wypadek świadomie chłodzone – oczekiwania. Zdecydowanie przewyższa ona wszystkie płyty, które McCartney nagrał w XXI wieku. Do wspaniałego „Flaming Pie” wprawdzie co nieco brakuje – że już nie sięgam w porównaniach do klasyki wybitnej, powiedzmy takiej formatu „Band On The Run” czy „Ram” – choć z całą pewnością album to z wysokiej McCartneyowskiej półki. I to zrealizowany po siedemdziesiątce!
Rozpisywano się obszernie, jeszcze przed premierą, o rzekomych smaczkach brzmieniowych, jakoby sporo wystąpić tutaj miało nawiązań do solowej twórczości muzyka, czy wręcz nawet do oryginalnych nagrań Beatlesów… Piosenka tytułowa mogła coś takiego sugerować (sam się nabrałem), niemniej teraz, po wielokrotnym wsłuchiwaniu się we wszystkie utwory z „New”, nie przychylałbym się już do tej życzeniowej tezy fanów. Owszem, jakieś śladowe akcenty beatlesowskie tutaj są, ale jednak z czystych Beatlesów wyłapałem niewiele. Szczerze mówiąc – bardzo niewiele, w zasadzie tyle co nic. Jeszcze w wakacje czytałem gdzieś, że któryś z utworów nawiązywać ma jakoby do „Free As A Bird”… Który? Nie mam pojęcia. Choć płyty „New” słuchałem już przynajmniej kilkadziesiąt razy – naprawdę nie wiem. Do tej pory nie zajarzyłem, więc zrzucę to na karb przedpremierowego podbijania bębenka, bo ja skojarzeń z „Free As A Bird” nie mam żadnych.
Najlepszą kompozycją na płycie jest utwór tytułowy. Nie bez kozery wybrany został na pierwszego singla – i wpada w ucho, i ma w sobie to coś nieuchwytnego, coś niedefiniowalnego, coś klasycznego, co nie pozwala na szybkie z tego ucha wypadnięcie (w przeciwieństwie choćby do singla drugiego – „Queenie Eye”, piosenki też niby ładnej i chwytliwej, ale już pozbawionej głębi, na dłuższą metę nie potrafiącej się obronić, po prostu dosyć płaskiej i efekciarskiej). Wracając jednak do najbardziej frapujących fragmentów albumu – oprócz utworu tytułowego wybija się jeszcze „Looking At Her”. Począwszy od motywu gitarowego, który wprowadza w piosenkę, a skończywszy na modulowanych komputerowo przesterach z zakończenia – nagranie ciekawe. Niby prosta, liryczna, na pozór typowo McCartneyowska ballada… Zgadza się. Ale ile w niej się dzieje! I to wszystko w obrębie trzech minut! Ten numer wyjątkowo mi się podoba, a odegrane na akustyku, króciuteńkie (zdecydowanie nazbyt króciuteńkie!) solo jest tu punktem kulminacyjnym (i to chyba nie tylko dlatego, że przywodzi na myśl śliczne „Distractions” z LP „Flowers In The Dirt”).
No tak, wybiegłem od razu do przodu, do dwóch najlepszych – moim skromnym zdaniem – utworów z płyty, ale jasno i wyraźnie podkreślić muszę fakt następujący: album „New” już wybornie się zaczyna. Otwierający go utwór „Save Us” nadaje się bowiem na wstęp idealnie. Żwawy, skoczny, energiczny, wręcz porywający. Kiedy włączam tę płytę, moja trzyipółletnia córeczka – czegokolwiek by akurat nie robiła – rzuca zabawki, zrywa się raptownie i tańczy zapamiętale na dywanie. Poza tym wydaje mi się, że i brzmieniowo „Save Us” dobrze ustawia dalszy odbiór, co nie jest wcale sprawą łatwą (tzn. bardzo często mam wrażenie, w przypadku najróżniejszych longplayów, że piosenkę „otwierającą” dobrano źle – lub wręcz fatalnie). A więc i tu wielkie brawa.
Kolejne utwory. „Alligator” – z początku mi jakoś nie podchodził, odbierałem go bez euforii, niespecjalnie wpadający w ucho, ale dobry, ambitny. Im dłużej się słucha, tym lepszy. Najbardziej lubię tutaj typowo McCartneyowskie, delikatnie przesterowane – choć głośno zmiksowane – zagranie gitarowe, które przypomina mi klimat albumu „Ram”. Ale i motyw drugi, ten spokojniejszy, umiejętnie ubarwiony elektroniką, ma swój niewątpliwy urok. „On My Way To Work” – piosenka przyjemna, rytmiczna, wywiedziona od akordów gitary akustycznej, z wyrazistą melodią i jak to w przypadku późnego McCartneya bywa, raczej z ciut za głośno zmiksowanym wokalem. Od razu ją polubiłem, nie nudzi się. O „Queenie Eye” wspominałem – pasuje na singla, może nawet na festiwal Eurowizji nadałaby się z powodzeniem. Pisana jako coś w rodzaju hymnu(?), do śpiewania na koncercie idealna, poziomu płyty z pewnością nie obniża, ale szybko mi się znudziła. Ratuje ją trochę trick podobny do tego, który zastosowany został w omawianym już wyżej kawałku „Alligator” (tzn. spowalniająco-wyciszający). Kręcąc nosem, mógłbym jeszcze stwierdzić, że jak gdyby minimalnie za długa, ale niech będzie. Nie marudzę więcej, bo nie jest źle. Dalej leci „Early Days” – na plus. Momentami McCartney już tu nie wyciąga niektórych dźwięków (ale głos, jak na siedemdziesięciolatka, i tak prezentuje się imponująco). Spokojny, refleksyjny McCartney. Pasuje mi. Później już piosenka tytułowa: „New”. Najlepsza, jak podkreślałem wyżej. I melodia, i instrumentarium, i konstrukcja, i wokale, wszystko OK, wszystko super ze sobą współgra. I to zakończenie à la The Beach Boys po prostu cudowne. Dużo się dzieje, a utwór stosunkowo krótki. Wysoki poziom. Potem następuje nagranie lekko dziwaczne: „Appreciate”. Brzmi nowocześnie, być może to jakaś nowsza fascynacja McCartneya, może wpływ młodego producenta, nie mam pojęcia… Tak czy siak, nagranie bardzo dobre. Absolutnie podnosi poziom płyty. Utwór czteroipółminutowy – no ale tutaj długość jak najbardziej uzasadniona. Jest klimat, jest frapujący rytm, są ciekawe zestawienia dźwiękowe. Już to strojenie gitary ze wstępu daje sporo do myślenia. To nie jest zwykła piosenka, to pewnego rodzaju eksperyment. I trzeba dodać: udany. Powiódł się. „Everybody Out There” – kawałek, który polubiłem od razu; od pierwszego odsłuchu – i wcale mi się nie nudzi. Mimo że tu też trochę Paul nie wyciąga tzw. „wysokich rejestrów” – jest git. Piosenka ma moc. Nie dość, że śliczny refren, to jeszcze te zaśpiewy chóralne – wypisz wymaluj – brzmiące jak stare dobre Wings! Super, ale… Ale tym oto sposobem dochodzimy do tracka nr 9 („Hosanna”), czyli pierwszego z płyty, który mi się nie podoba. Słaby, nudny, poziom albumu niestety wyraźnie obniżający. Od razu powiem, że nie podoba mi się jeszcze jedno nagranie – ostatnie z wymienionych na poligrafii („Road”). Nuda, trochę jakby na siłę, żeby dopchać longplay. Nie wiem, mogą się te dwie piosenki komuś przecież podobać, więc całkowicie ich nie ganię, ja jednak za tymi nagraniami nie przepadam. O przedostatnim utworze („Looking At Her”) już pisałem. Świetny, delikatny, ciepły, urozmaicony, nie będę się powtarzał. W tej wyliczance został mi jeszcze utwór dziesiąty – „I Can Bet”. Trochę jak gdyby ociężały i surowy, z początku miałem nawet osobliwe wrażenie, że go ciut za wolno zagrano, że należałoby metronom leciuteńko pogonić, później się przyzwyczaiłem. I bardzo dobrze! Bez wątpienia piosenka ta sięga wyższego poziomu płyty „New”, cudne solo elektroniczne. Wiem, może groteskowo brzmieć – solo elektroniczne, a co to jest? Ale te kilka sekund, te kilkanaście dźwięków wygranych tutaj na keyboardzie (około drugiej minuty nagrania) po prostu uwielbiam. Choć nigdy nie byłem aż tak wielkim entuzjastą elektronicznych eksperymentów Paula (pamiętna płyta „McCartney II”; kupiłem ją sobie niedawno wersji „remasterowanej” – wsłuchałem się porządnie, skądinąd całkiem przyzwoita), to ten fragmencik mnie zwyczajnie zauroczył. Ale i cały „I Can Bet”, nie ma co kryć, broni się. Zdecydowanie na plus!
I tak to się z grubsza przedstawia. Długo zwlekałem z napisaniem prywatnej opinii o najnowszym dziele byłego Beatlesa, ale zmobilizowałem się i wreszcie przysiadłem. Nie podejmuję się umiejscawiać albumu „New” na ściśle określonej pozycji pośród McCartneyowskich płyt, choć mam przeczucie, że znajdzie się on stosunkowo wysoko.
A co przyniesie Egypt Station? Znów się nie napalam, minęło 5 lat, McCartney jeszcze starszy, lecz jeśli chociaż fragmentami nawiąże do poprzedniego poziomu – będzie git i kasy wydanej na płytę raczej nie pożałuję.