Napisał do mnie jeden z czytelników. Ni to pytanie, ni to zamówienie. Dawno temu nabył książeczkę Uwaga! Po sygnale wydanie broni (pastisz żółtego tygrysa), a teraz jego znajomy jakoby także chce, więc niby pyta, niby zamawia w imieniu kolegi, niby już z góry dziękuje. Ale generalnie pisze na pewniaka – że ja tę Uwagę! mam u siebie na sto procent i że zaraz pobiegnę na pocztę wysyłać. Zważywszy na fakt, że gość zwraca się do mnie w odpowiedzi na jakiegoś archiwalnego maila sprzed lat blisko dziesięciu – korespondencja, delikatnie mówiąc, ni z gruchy, ni z pietruchy (nawet nie zadał sobie trudu rozpoczęcia nowej konwersacji w nowym oknie, co byłoby wskazane nie tylko ze względów grzecznościowych, ale i estetycznych).
Niemniej odpisuję z powagą, kurtuazyjnie, a zarazem rzeczowo. To już dawne dzieje, tłumaczę, nakład wyczerpany, wiele się u mnie pozmieniało. I pod względem autorskim, i pod względem wydawniczym. Dodruku jako takiego nie ma i nie będzie, bo to nie ja owego pseudotygryska wydawałem. Lecz mam też pozytywną informację: opowiadanie weszło w skład rozbudowanej powieści pt. Jednostka liniowa, która jest z kolei jak najbardziej dostępna. A zatem jeśli pańskiemu koledze nie idzie tylko i wyłącznie o formę, lecz również o treść, o zawartość publikacji, która go – jak mniemam – zafrapowała, polecam pełną wersję historii tygrysiej pt. Jednostka liniowa (tu link do strony powieści).
I co? Ano nic. Facet rozczarowany. Dziękuje oschle. Czmycha prędziutko. Skwapliwie urywa konwersację. Tematu nie podejmuje.
Ergo: mógłbym chłopu wpakować w okładkę z żółtym tygrysem książkę kucharską albo atlas ornitologiczny – wziąłby w ciemno. Gorzej na odwrót. Gorzej z rozszerzoną i poprawioną powieścią żołnierską, od której się przecież wszystko zaczęło. Treść się nie liczy. Liczy się opakowanie.